Prawdziwe życie studenckie, o
którym czyta się w książkach i które się widzi na filmach to zjawisko, które
jednych dopada, a drugich nie. Jak choroba – niektórzy mają mniej, inni trochę
więcej szczęścia. Ja znalazłem się, niestety lub stety, po tej gorszej –
lepszej? – stronie mocy. Ciężko właściwie stwierdzić, bo punkt widzenia zależy
od punktu siedzenia. Jeden fakt pozostawał faktem.
Impreza była przednia.
Kac nie.
Ruszenie rano dupy z łóżka było
wyzwaniem równym wysadzeniu Księżyca pudełkiem zapałek i dwoma bateriami, ale
chcąc nie chcąc, w końcu jakoś sturlałem się z niego i poszedłem pod prysznic.
Zastanawiałem się, czy to oznacza, że byłem w stanie wysadzić Księżyc, czy może
jednak nie. To tylko dowodziło, jak bardzo rozwaliła mnie biba z poprzedniej
nocy.
Zazdrościłem Lucy, że miała
zajęcia dopiero na dwunastą, co oznaczało, że mogła spać jeszcze co najmniej
cztery godziny. A ja? Ja, jak zwykle, skacowany, niewyspany i pewnie jeszcze
pod wpływem musiałem iść na zajęcia na ósmą i jeszcze pisać kolokwium, które
pewnie w dodatku obleję.
Życie było niesprawiedliwe. No
ale… to przecież nie tak, że tego żałowałem. To znaczy, żałowałem. Jak miałem
kaca. Pamięć długotrwała zdawała się nie rejestrować tego, jak beznadziejnie
czułem się po każdej takiej imprezie i nieważne, jak często powtarzałem, że nie
będę więcej pić, to były tylko puste słowa.
Za każdym razem, kiedy
wychodziliśmy się zabawić, miałem wrażenie, że już lepiej być nie może, a potem
wychodziłem znowu i bawiłem się jeszcze lepiej. Życie studenta było cudowną
odskocznią od tego, do czego przyzwyczaiłem się będąc uczniem szkoły średniej. Na
studiach nikt mi nie dyktował, co i jak mam robić. Byłem panem swojego życia i
sam podejmowałem ważne dla mnie decyzje.
Rodzice nigdy w życiu nie
pozwoliliby mi tak szaleć co weekend – a czasami nawet w tygodniu – ale studenckie
życie miało swoje prawa, a moi rodzice już na szczęście nie.
Wyszedłem z łazienki, czując się
odrobinę lepiej i poszedłem poszperać w lodówce za jedzeniem. Na szczęście
kilka dni wcześniej zrobiliśmy zakupy, więc było jeszcze w czym wybierać.
Usiadłem przy stole, gapiąc się
tępo w wyszczerbiony talerz, zupełnie jakby znał tajemnice wszechświata. Drugi rok
studiów był o wiele cięższy niż pierwszy, którego nie przetrwała nawet połowa
studentów przyjęta na rok, a to o czymś świadczyło. Nie miałem pojęcia, jakim
cudem godziłem imprezowanie i studiowanie z dorywczym – bardzo – pracowaniem,
ale chyba zwyczajnie byłem mądrzejszy niż myślałem, że jestem.
Ja i Lucy od początku mieszkaliśmy
w mieszkaniu jej wujka, który z chęcią nam je wynajął. Była to dość duża,
całkiem przyzwoicie urządzona kawalerka. Jej wuj wolał wynająć ją nam niż komuś
obcemu, przynajmniej wiedział, z kim ma do czynienia i że nikt celowo nie
narobi mu szkód. Dobrze nam się tam mieszkało, ale nie oznaczało to, że nie
chciałem w przyszłości czegoś większego i swojego, a nie kawalerki w
blokowisku, gdzie sąsiedzi słuchali, jak uprawiam seks ze swoją dziewczyną. I
walą kijem od miotły w sufit, bo za głośno puszczam muzykę, której tak naprawdę
nie puszczałem ja, tylko Lucy, ale to ja musiałem mieć jaja, żeby otwierać
wkurwionym sąsiadom. Grr…
Włożyłem brudne rzeczy do zlewu,
ubrałem trampki i kurtkę, zarzuciłem prawie pustą torbę na ramię i wyszedłem z
domu.
Otuliłem się szczelniej kurtką, wsadzając ręce
w kieszenie i idąc ślamazarnym krokiem na uniwerek. Miałem tylko kwadrans z
buta, więc nie było sensu zawracać sobie głowy komunikacją miejską.
Zapaliłem jeszcze po drodze, nikotyną
próbując zagłuszyć tępe pulsowanie w głowie. Serio, miałem wrażenie, jakby cała
ekipa z dnia poprzedniego zdecydowała się urządzić imprezę w mojej głowie. Zgiełk
tętniącego życiem miasta też mi nie pomagał. Na domiar złego, gdy już byłem jakieś
sto metrów od wejścia do budynku, z zawrotną prędkością – i natężeniem dźwięku
– minął mnie motor.
Głowa mało mi nie eksplodowała.
Gdyby nie fakt, że – zanim mój skacowany mózg ogarnął sytuację – motor już
dawno był na uniwersyteckim parkingu, złapałabym najbliższy kamień i rzucił z
całych sił, celując w zakuty łeb motocyklisty.
Nie znosiłem gościa.
Akurat po moim doturlaniu się pod
salę pojawił się profesor prowadzący zajęcia. Wszedłem do sali i zająłem
miejsce w trzecim rzędzie z przodu, który upatrzyłem sobie na samym początku
pierwszego roku. Przypominały mi się czasy liceum, kiedy razem z Robinem
siedzieliśmy obok siebie na każdej jednej lekcji, na jakiej tylko się dało, i
bawiliśmy się przednio, grając w kółko i krzyżyk lub generalnie robiąc sobie
jaja z nauczyciela. Pokręciłem głową, skupiając się na tu i teraz. Ostatnie,
czego potrzebowałem w tych ciężkich czasach, to przypomnienie sobie o tym, że
już dłużej nie miałem najlepszego przyjaciela. Wkurwiało mnie to tylko na
potęgę.
Profesor szybko uporał się ze
swoją teczką i rozdał nam testy. Wyciągnąłem z plecaka długopis i wodę i
zabrałem się za pisanie, kiedy do sali wparował ciemnowłosy chłopak. Skinął
tylko głową na przywitanie, nie chcąc przeszkadzać piszącym i uśmiechnął się
przepraszająco do profesora, cicho zamykając za sobą drzwi. Ten bez słowa
wręczył mu kartkę i po chwili chłopak usiadł w tym samym rzędzie co ja,
zostawiając jedno siedzenie przerwy. Zerknąłem na niego, a on puścił mi oczko,
uśmiechając się szeroko.
Aż się we mnie zagotowało.
Nienawidziłem gościa.
Pascal Luft, aka: pierdolony
motocyklista.
Irytujący, wredny, zboczony kretyn.
No bo serio. Co za idiota siada z
powrotem na motor po tym, jak wypierdolił się na nim i dwa lata leżał w
szpitalu w śpiączce? Laski na uniwerku uważały, że Pascal jest taki cooool,
odważny i generalnie zajebisty, że ciągle jeździ mimo tego, co go spotkało, ale
dla mnie była to zwykła głupota. Koleś irytował mnie na potęgę od samego
początku. Miałem nadzieję, że wykruszy się tak jak inni ludzie, za którymi nie
przepadałem, ale on dobrze się trzymał, a nawet miał całkiem niezłe oceny. Po
pierwszym roku stworzono nowe grupy, żeby było nas po 10–15 osób w jednej i co
się stało? Pascal Luft znowu wylądował w tej samej, co ja. Miałem ochotę
strzelić sobie w łeb, kiedy się dowiedziałem.
I w dodatku był ciotą! Albo psycholem, albo w
ogóle jedno i drugie! No bo… żaden normalny facet nie puszcza oczka do
drugiego, mało tego! Raz nawet klepnął mnie w tyłek! Totalnie zwalił to na
stojącą w pobliżu dziewczynę, ale ja wiedziałem swoje. Ciężko było nie czuć się
osaczonym w towarzystwie kogoś takiego, dlatego unikałem dziada jak ognia.
Pewnie dlatego nie miałem zbytnio znajomych ze swojej grupy czy kierunku.
Pascal znał wszystkich i kolegował się ze wszystkimi, dlatego lepiej było
trzymać się z daleka i szukać znajomych tam, gdzie go nie było. Co, wbrew
pozorom, nie było proste, bo koleś był wszędzie. Wszędzie.
Zdałem sobie sprawę, że nakręcam
się w myślach zamiast pisać, więc westchnąłem cicho i zabrałem się za
rozwiązywanie testu. Na szczęście oceny były dla Pascala ważniejsze niż
molestowanie innych facetów i całkowicie skupił się na swojej kartce, dzięki
czemu i ja mogłem się skupić na swojej.
Po kolokwium przyszedł czas na
praktyczną część zajęć, gdzie rozwiązywaliśmy problemy matematycznie. Przez
cały czas musiałem ukrywać to, że ziewam i co chwilę piłem wodę. Pascal
uśmiechał się głupkowato za każdym razem, kiedy sięgałem po butelkę. To też
mnie wkurzało. No i co tego, że wycedziłem dwulitrową butelkę wody w półtora
godziny? Nie jego interes!
Westchnąłem z ulgą, gdy zajęcia
się wreszcie skończyły i wystrzeliłem w stronę drzwi jak z torpedy.
Zdecydowanie musiałem zapalić. Zaszyłem się przy jednym z przejść pomiędzy
poszczególnymi budynkami instytutu, kiwając Malikowi na przywitanie i
odetchnąłem, zaciągając się dymem.
Wiedziałem, że nikt inny się tam
nie pojawi z bardzo prostego powodu – Malik. Koleś miał jakieś metr
sześćdziesiąt wzrostu, absolutnie urocze rdzawozłote loczki i zielone oczy, ale
potrafił przypierdolić jak mało kto. Był słynny na uniwersytecie już jak się
pojawiłem. Nawet Pascal nie próbował się z nim zakolegować, a to już o czymś
świadczyło. Malik aktualnie robił czwarty rok kryminalistyki i drugi rok
psychologii i wszyscy schodzili mu z drogi, ilekroć pojawiał się w zasięgu
wzroku. Usłyszałem o nim już w pierwszym miesiącu studiów. Cała rzesza
studentów zgodnie twierdziła, że koleś jest zdrowo pojebany i lepiej z nim nie
zaczynać. Raz nawet podejrzewano go o zgwałcenie i zamordowanie własnej siostry
bliźniaczki. Słyszałem też, że tak zupełnie z dupy wpadł w szał na zajęciach i
zaatakował jednego z wykładowców. Nie wyrzucono go tylko dlatego, że tamten
profesor zdecydował się na niego nie donosić. Tych historii było o wiele więcej
i o ile byłem do nich sceptycznie nastawiony, to jednak musiało w nich tkwić
ziarenko prawdy.
Tak czy siak, pewnego dnia sam
byłem gotowy komuś przyjebać i potrzebowałem miejsca, w którym mógłbym się
wyciszyć, więc długo nie myśląc, odwiedziłem azyl Malika. Nawet trochę liczyłem
na wybuch złości cherubinka, jak go w myślach nazywałem ze względu na jego
niewinny wygląd, ale zdrowo się przeliczyłem. Malik kompletnie mnie olał i nie
wyglądał na złego, że podkradłem jego miejsce. Nawet dał mi ognia. Po tym
pierwszym razie bez oporów chodziłem tam palić i często spotykałem go tam na
fajce.
Tym razem nie było inaczej.
Oparłem się plecami o ścianę,
wdychając rześkie powietrze i paląc szybko. Malik nie zaszczycił mnie spojrzeniem,
po prostu siedział na schodku, paląc własną. Kompletnie nie rozumiałem tego
szumu wokół gościa. Dobra, może i zdawał się trochę dziwny z tym swoim
przeszywającym spojrzeniem i kamiennym wyrazem twarzy, no i może czuło się
wokół niego jakąś dziwną aurę, ale to jeszcze nie był powód, żeby tak reagować
na takiego konusa. Nie bałem się ani jego pięści, ani groźnie wyglądających
glanów. Być może z tego powodu było mi jeszcze ciężej znaleźć kogoś, z kim
mógłbym się zaprzyjaźnić. Uważano mnie pewnie za takiego samego świra jak on za
sam fakt, że nie bałem się do niego zbliżyć.
Odpaliłem drugą fajkę i odpisałem
na esemesa od Lucy, w którym pytała, jak się trzymam. Sama już powoli zaczynała
się zbierać na zajęcia. Potrzebowała dwie godziny, żeby doprowadzić się do
porządku przed zajęciami. Pokręciłem głową. Baby.
Gdy skończyłem palić, ból głowy
nie ustał, ale mimo to czułem się odrobinę lepiej. Odetchnąłem głęboko,
chowając fajki do plecaka, odepchnąłem się od ściany i zwinąłem się stamtąd.
Mimo częstego obcowania z Malikiem na fajce, przez ponad rok zamieniłem z nim
dosłownie kilka słów i to tylko dlatego, że nienawidziłem ciszy.
Przez resztę zajęć bujałem w
obłokach, modląc się o wybawienie. Po ostatnich tylko siłą woli dowlokłem się
do naszej kawalerki i wskoczyłem do wyra, nakrywając się kołdrą po czubek nosa
i zasypiając w mgnieniu oka.
Gdy się obudziłem, Lucy dalej nie
było, co trochę mnie zaskoczyło. Ostatnimi czasy często znikała i wracała z
siatkami pełnymi zakupów. Gdy coś ją stresowało, szła do galerii handlowej po
coś nowego, więc nie przywiązywałem do tego większej wagi. Napisałem jej tylko,
żeby przyniosła coś do jedzenia, bo umierałem z głodu i ani myślałem ruszyć
dupy, żeby ten fakt zmienić.
Jeszcze raz wziąłem prysznic,
chcąc pozbyć się potu po drzemce, a potem zadzwoniłem do mamy. Do świąt zostały
już niecałe dwa miesiące, więc coraz częściej nagabywała mnie na ten temat.
Obiecałem jej, ze poruszę tę sprawę z Lucy i dam jej znać, jak do czegoś
dojdziemy, po czym zakończyłem rozmowę, słysząc dźwięk klucza przekręcanego w
zamku. Lucy weszła do środka.
– Jestem! – zawołała, zamykając
za sobą drzwi. Wyturlałem się z pokoju, skuszony zapachem jedzenia. Aż mi
ślinka napłynęła do ust.
Pocałowałem Lucy w usta na
przywitanie, niemal wyrywając jej reklamówkę z ręki chwilę po. Wywróciła
oczami, ale nie skomentowała tego w żaden sposób. Wiedziała, że jedzenie jest
jej jedynym konkurentem, jeśli chodzi o moje serce. Nie przehandlowałbym swojej
laski za żadne pieniądze świata… tylko za żarcie, które można by za nie kupić.
– Jak kolokwium? – spytała, gdy
po rozebraniu się weszła do kuchni. Wstawiła wodę na herbatę i usiadła obok
mnie. Podałem jej talerz z rzeczami, które na pewno były dla niej – surówka,
frytki i ryba – wpychając sobie do ust kilka frytek.
– Okej – przyznałem, zapijając
jedzenie colą. – Powinienem to zdać, ale łeb mało mi nie eksplodował. Mówię „nie”
alkoholizowaniu się w środku tygodnia.
Zaśmiała się.
– Mówisz tak co tydzień –
wytknęła mi.
– Uhm… – Miała rację. – W każdym
razie, gadałem z mamą. Pytała się, co planujemy robić w przerwie między Bożym
Narodzeniem a Nowym Rokiem. Chcą zarezerwować domek w górach i trochę połazić,
może nawet zostać tam na Sylwestra. Mama pytała, czy chcemy się przyłączyć.
Dla nikogo nie było tajemnicą, że
uwielbiałem zimę. Czy też raczej to, co można było robić zimą w górach. Od lat
jeździłem na snowboardzie i wszyscy o tym wiedzieli. Miałem z Lucy umowę, że
ferie zimowe są w pełni planowane przeze mnie, a letnie przez nią. Ona tak czy
siak wolała przerwę letnią i cieszyła się, że może pojechać gdziekolwiek chce
tak długo, jak nas na to stać.
Wzruszyła ramionami, patrząc w
swój talerz.
– Jasne, możemy jechać, jeśli
chcesz – powiedziała.
Nie brzmiało to zbyt
przekonująco. Zmarszczyłem brwi.
– Jeśli nie chcesz jechać… –
urwałem sugestywnie, patrząc na nią.
Pokręciła głową.
– Nie o to chodzi, po prostu… –
westchnęła. – Ten rok jest serio ciężki. Nie chce mi się nigdzie jechać,
szczerze mówiąc.
Ciężki czy nie, wakacje w górach
były dla mnie formą relaksu, a Lucy zawsze chętnie pochodziła do różnych
wyjazdów. Zdecydowanie była typem podróżnika.
Coś kręciła.
– W takim razie co mam powiedzieć
mamie? – spytałem. „Nie chce mi się” nie było tym samym co „nie”. Już nie raz
się przekonałem, że z kobietami serio ciężko się dogadać. One nie mówiły wprost
„nie”, tylko kręciły na prawo i lewo, skacząc wokół tematu i oczekując, że
domyślisz się, o co im, do cholery, chodzi. Trochę mnie irytowało, że Lucy pod
tym względem nie różniła się od reszty żeńskiej części populacji. Serio, jeśli
nie chciała jechać, to mogła mi po prostu powiedzieć, a nie jakieś wzdychanie,
nie chce mi się i Bóg wie co jeszcze. – Jedziemy czy nie?
Spojrzała na mnie niepewnie i
zagryzła dolną wargę. Przez chwilę wyglądała na rozdartą, aż w końcu
powiedziała:
– Jestem na nie, ale jeśli bardzo
ci zależy…
Znowu to samo, pomyślałem z lekką
irytacją. Mógłbym ją przekonywać albo skorzystać z tego, że nie powiedziała
kategorycznie „nie” i wyciągnąć ją tak czy siak, ale dałem sobie spokój.
Jęczałaby mi tylko nad uchem przez cały wyjazd i doprowadzała do szału, jak to
baby potrafią. Pojedziemy w ferie.
– Okej, powiem jej, że nie
jedziemy. Mamy jakieś plany na Sylwestra? Dostałem wiadomość od chłopaków z
naszej klasy, że chcą zrobić imprezę i spotkać się, skoro i tak pewnie wszyscy
będą w mieście na święta. Byłoby fajnie spotkać się ze starą ekipą.
– Dziewczyny też mi już napisały,
że koniecznie musimy się spotkać. Jestem ciekawa, co tam u innych.
– Mmm.
Moje myśli mimowolnie podążyły w
stronę Robina. Nic nie mogłem poradzić na to, że ilekroć wspominałem starą
klasę lub szkołę, automatycznie przypominałem sobie o nim. Ba! Czasami patrząc
na Lucy przypominało mi się, że owszem, Robina już nie ma w moim życiu. Był jego
częścią przez wiele lat, więc zapomnienie o nim nie wchodziło w grę.
Wiedziałem, że Robin nie pojawi
się na spotkaniu klasowym. Mimo konfliktu, do którego doszło pod sam koniec
roku szkolnego, nasza klasa trzymała się całkiem blisko. Często spotykałem
starych znajomych na różnych imprezach, gdy wracałem do domu. Każdą osobę
widziałem chociaż dwa razy od czasu pójścia na studia.
Robina nie.
Początkowo nie miałem o tym
pojęcia, bo i skąd, ale w końcu wypłynął temat wyprowadzki Robina. Monachium.
Cholerny chemik zabrał go aż do Monachium. Mało tego, Robin nie tylko poszedł
tam na studia, on się tam przeprowadził. Byłem wściekły na niego i na siebie za
to, że się pożarliśmy. Gdy doszło do walki między nami nie przypuszczałem, że
już go więcej nie zobaczę. Ilekroć chciałem wspominać czasy liceum, ciągle
czułem podskórnie żal i złość, że straciłem najlepszego przyjaciela.
Ale dobra. Nie było sensu o tym
myśleć. Wyszło jak wyszło, widocznie tak miało być. Robin ułożył sobie życie w
Monachium, chuj mu w dupę. I to dosłownie.
Ugh.
– Masz na jutro sporo do
zrobienia? – spytałem.
Lucy pokręciła głową.
– Muszę napisać ten artykuł, o
którym ci mówiłam, ale nie będzie z tym wielkiej filozofii. Gorzej z tym, który
mam na przyszłą środę.
Zmarszczyłem brwi. Kojarzyłem
chyba, o co jej chodzi. Przez całe dwa tygodnie ekscytowała się spotkaniem
gościa, o którym miała pisać, zanim ten koleś wreszcie wcisnął ją w swój
„napięty grafik”.
– Ten z tym sławnym autorem? –
dopytałem dla pewności.
– Taa – odparła, zagryzając dolną
wargę. – Poprosiłam go o jeszcze jedno spotkanie, żeby zapytać o kilka rzeczy.
Na szczęście nie miał nic przeciwko.
– Tylko tym razem o niczym nie
zapomnij, żeby znowu nie było, bo jeszcze coś sobie pomyśli – drażniłem się.
Lucy spojrzała na mnie z zarumienionymi policzkami.
– Weź! To nie jest zabawne!
– Jasne, jasne. – Wstałem od
stołu i wskazałem głową balkon, sięgając po fajki. – Idziesz na szlugę?
– Pytanie!
Westchnąłem cicho, odpalając
sobie papierosa i zaciągając się nim. Lucy usiadła na leżaku, który stał na
balkonie jak już się wprowadziliśmy. Było mi trochę chłodno, ale już zdążyłem
się zahartować. Nie raz i nie dwa wychodziłem palić w gorszych warunkach
zdecydowany, że żaden byle wietrzyk mnie nie powstrzyma przed przyjęciem
standardowej dawki nikotyny.
Gadaliśmy chwilę o pierdołach,
paląc i śmiejąc się. Lucy odgadywała swoje pseudo–koleżanki ze studiów, jadąc
je za ubrania, jakie nosiły i źle zrobiony makijaż. Taa, trzeba przyznać, że
trochę z niej sucz. Ja za to pochwaliłem się, że mimo kaca dotarłem na czas na
zajęcia i że totalnie nie chciało mi się iść na wykłady następnego dnia, ale
osoby, które chodziły regularnie z marszu miały tróję i nie musiały zdawać na
koniec egzaminu, więc gra była warta świeczki.
Lubiłem te nasze rozmowy i czas,
jaki wspólnie spędzaliśmy. Na początku trochę się bałem, że to za szybko na
wspólne mieszkanie i nadanie naszemu związku tak poważnego statusu zaledwie po
kilku miesiącach bycia razem, ale na szczęście moje obawy były bezpodstawne.
Dogadywaliśmy się naprawdę dobrze. Mieliśmy swoje wzloty i upadki jak każda
para, ale przeszliśmy przez to wszystko razem i czułem, że z każdą jedną chwilą
nasza więź się umacnia. Mimo mieszkania razem nie było tak, że nie mieliśmy o
czym porozmawiać. Lucy zawsze miała coś do powiedzenia, a i ja nie byłem
milczkiem. Jakoś wspólnie układaliśmy nasze klocki, budując fundamenty
przyszłości. Już nawet pieniądze mieliśmy w większości wspólne. Każde z nas
miało, oczywiście, jakieś swoje zaskórniaki na własne potrzeby, ale masę rzeczy
mieliśmy wspólnych. Tak po cichu nie mogłem się doczekać momentu zakończenia
studiów i założenia rodziny.
Tak, ja. Ludzie zawsze się
dziwili, kiedy im mówiłem o tym, że chciałbym postarać się o dziecko w
niedalekiej przyszłości, ale ja naprawdę nie widziałem powodu, żeby dłużej
czekać. Nawet gdybyśmy zaliczyli przysłowiową wpadkę, nie miałbym o to
pretensji ani żalu. Cieszyłbym się. Zawsze wiedziałem, że chcę mieć dzieci.
Kochałem Lucy, więc logiczne było, że miałbym te dzieci z nią. Nie poruszałem z
nią tego tematu tak na poważnie, ale mówiła mi, że też chciałaby być matką.
Seks był przedni, więc skoro mogliśmy jeszcze przy okazji zrobić sobie
dzidziusia, to czemu, do cholery, nie?
Co przykre, na odpowiedź nie
musiałem długo czekać.
Życie ma już to do siebie, że
największe katastrofy przychodzą zupełnie nagle i niespodziewanie, w kilka
krótkich chwil zostawiając całe twoje starannie poukładane życie w rozsypce.
W piątek rano nie udało mi się
doczłapać na czas na zajęcia, nawet mimo tego, że były na dziesiątą. Dotarłem
na wykład spóźniony, ale hej, liczyło się, że w ogóle się pojawiłem, prawda?
Pani profesor spojrzała na mnie krzywo – jeszcze nie zdarzyło mi się przyjść do
niej na zajęcia na czas, już mnie przez to nawet pamiętała z nazwiska – i
kontynuowała jakby nigdy nic.
Usiadłem na krzesełku w miejscu,
gdzie panowało największe zagęszczenie studentów z nadzieją, że skitram się jakoś
w tłumie i jeszcze pośpię. Nie powstrzymywało mnie nawet to, że w sali nie było
ławek, tylko krzesła z podkładkami do pisania. Rozklekotane to gówno na maksa, ktoś
by pomyślał, że na niemieckich uczelniach panują lepsze standardy, ale nieee…
– …i ten drze ryja na całą klasę,
że on to zrobił dobrze i drze się i drze, a matematyczka w końcu mu na to
wkurzona: zaraz ja zrobię ci dobrze i postawię ci pałę – opowiadał Pascal,
siedzący tylko rząd przede mną. Laski zatykały sobie usta dwoma rękami, chcąc
powstrzymać śmiech, ale niektóre i tak wydawały z siebie dziwne odgłosy.
Wywróciłem oczami.
Haha. Ha. Ale śmieszne. Pascal i
jego lamerskie teksty i kawały. Normalnie boki zrywać. Gdyby nie zależało mi na
tym, żeby podrzemać na tych zajęciach, usiadłbym jak najdalej od niego.
– Nie śpij, śpiąca królewno –
rzucił, odwracając się przez ramię i uśmiechając szeroko. Co za idiota ma
ochotę tak się uśmiechać o tej nieludzkiej godzinie?
Pascal Luft, bo któżby inny.
– O to chodzi w śpiącej
królewnie, wiesz? – skomentowałem. – Ona śpi.
Pascal wywrócił oczami.
– No popatrz, nie domyśliłbym
się.
– Tak właśnie podejrzewałem –
odparowałem, układając się najlepiej jak mogłem i zamykając oczy. Z tego
miejsca nie było mnie widać, więc cel został osiągnięty.
Jakaś laska – nie z naszej grupy
– oburzyła się i poradziła Pascalowi, żeby „zostawił mnie w spokoju, bo nie
jestem tego warty”. Pff. Głupia suka.
Pani profesor kontynuowała.
Jeszcze przez chwilę słyszałem, że coś biadoli od rzeczy...
Odetchnąłem, wykładając się
wygodnie na podkładce.
Miałem przez chwilę wrażenie, że
przechylam się dziwnie w jedną stronę, ale zignorowałem to. W następnej chwili padłem
na podłogę z wielkim hukiem, wywalając przy okazji kilka osób po mojej prawej i
z przodu. Otworzyłem oczy zdezorientowany. Pani profesor przerwała wykład,
przez salę przeszła prawdziwa salwa śmiechu wśród pozostałych studentów. Jakaś
laska klęła, zbierając się z trudem z podłogi.
A ja byłem bliski paniki.
Otworzyłem jedno oko, próbując rozeznać się w sytuacji. Pani profesor już
szturmowała w moją stronę z miną, której pozazdrościłby jej sam Hitler. Nie wiedząc,
co zrobić, zamknąłem to oko i leżałem twarzą w dół udając… nie wiem co. Byle
nie to, że przysypiałem chwilę wcześniej.
– Panie Brown? Panie Brown,
dobrze się pan czuje? – Pani profesor położyła mi rękę na ramieniu i
potrzasnęła mną lekko.
Jak chuj, że się źle czuję!
Udaję!
Poruszyłem się lekko, obracając
bardziej na wznak i otworzyłem powoli oczy, udając zamroczenie. Lepiej zrobić z
siebie debila niż wylecieć z wykładu i pisać egzamin na koniec semestru. Trzeba
mieć jakieś priorytety, prawda?
– Uhm… – zacząłem, zastanawiając
się gorączkowo nad jakimś kitem, który mógłbym jej wcisnąć. Pascal patrzył na
mnie z niedowierzaniem i rozbawieniem na twarzy. Kutas dobrze wiedział, że
ściemniałem. – Chyba mi trochę słabo – wydukałem lamersko.
– Chyba lepiej będzie, jeśli
wróci pan do domu i odpocznie, panie Brown! – powiedziała z lekką naganę. –
Czemu pan w ogóle przyszedł w takim stanie na wykład? Nikomu to dobrze nie zrobi!
Kolejna co chce komuś zrobić
dobrze i pewnie jeszcze postawić pałę, pomyślałem mimowolnie. Z trudem
powstrzymałem śmiech. Ta sytuacja była niedorzeczna.
Cóż, zawsze byłem świetnym
aktorem, więc ostrożnie, przytrzymując się jednego z krzesełek, stanąłem na
nogi. Gdy już byłem bliski wyprostowania się, zachwiałem się teatralnie i omal
znowu nie „wywaliłem”, ale Pascal złapał mnie za ramię tuż nad łokciem i
przytrzymał. Uśmiech spełzł mu z twarzy i wyglądał, jakby uwierzył, że zrobiło
mi się słabo. Ledwo powstrzymałem się przed wywróceniem oczami. Debil.
Wszyscy gapili się na mnie jak
sroka w gnat. Cóż, przynajmniej nie mogłem narzekać na brak uwagi. Pani
profesor poprosiła Pascala o odeskortowanie mnie do domu i obiecała, że usprawiedliwi
moją nieobecność (przez cały dzień, fuck yeah!) i Pascala na jej zajęciach.
Gdy wyszliśmy z sali, od razu wyrwałem
ramię z ręki Pascala.
– Dalej dam sobie radę sam.
Otworzył szeroko oczy.
– Ściemniałeś?!
Uśmiechnąłem się tylko pod nosem,
odwracając na pięcie i odchodząc.
Wolny piątek! Czego chcieć
więcej?
Minąłem po drodze Malika – ten to
się w ogóle nie spieszył na zajęcia – kiwając mu na przywitanie i z
zadowoleniem wracając do domu. Miałem nadzieję, że żaden z wykładowców, z
którymi miałem mieć zajęcia w ten piątek, nie przyuważy mnie takiego
szczęśliwego w drodze do domu.
Wyszedłem z budynku i zarzuciłem
kaptur na głowę, kiedy coraz więcej kropli zaczęło kapać z nieba. Było
cholernie zimno nawet jak na początek listopada.
Po wejściu do bloku, w którym
mieszkałem z Lucy, z niezadowoleniem zanotowałem, że znowu zepsuła się winda i
muszę dylać na piąte piętro z buta. Nieszczęście w szczęściu? Jest coś takiego?
Egh…
Wszedłem do mieszkania lekko zasapany,
słysząc jak Lucy rozmawia z kimś przez telefon zdenerwowana. Uniosłem brwi,
kiedy spojrzała na mnie z przerażeniem i szybko zakończyła rozmowę.
– Coś się stało? – spytałem,
odkładając klucze na szafkę i zdejmując kurtkę.
Przełknęła ciężko ślinę,
przykładając telefon do piersi, co tylko jeszcze bardziej mnie zaskoczyło i
zaciekawiło.
Kichnąłem nagle, drżąc lekko.
Powinienem się przebrać i rozgrzać, ale chwilowo to zignorowałem i skupiłem uwagę
na swojej dziewczynie.
– No? – ponagliłem ją, kiedy nie
odezwała się przez dłuższą chwilę.
Ku mojemu zdumieniu, rozpłakała
się w najlepsze.
Mimowolnie się skrzywiłem i
rozglądnąłem za drogą ucieczki. Nigdy nie wiedziałem, jak zachować się w tego
typu sytuacji. Nie miałem pojęcia, jak się kogoś pociesza. Zawsze zdawałem się
powiedzieć coś nie tak. Lucy już nie raz mi zarzuciła, że życie waliło jej się
na łeb, a ja zachowywałem się jak nieczuły drań, ale serio, czy to naprawdę
taka tragedia, że nie zdała jakiegoś egzaminu albo ktoś przykleił jej gumę do
włosów i musiała je obciąć na krótko? Któregoś razu się rozpłakała, bo było jej
źle i stwierdziła, że musi dać ujście emocjom. Jasne, tylko wzruszyłem
ramionami w odpowiedzi, bo co innego miałem zrobić? Usiąść i płakać razem z
nią? Ale oczywiście, ona widziała to inaczej – uznała to za brak współczucia i
walnęła mnie w łeb poduszką! Gdy raz zorientowałem się w sytuacji na czas i
zdezerterowałem, dostało mi się jeszcze bardziej za to, że jej nie wspierałem w
trudnych chwilach. I nie daj Boże, żebym zrzucił jej wahania nastrojów na „ten
czas w miesiącu”.
Serio, z takich sytuacji
zwyczajnie nie było wyjścia. Co bym zrobił czy powiedział i tak kończyło się
jeszcze większym bekiem.
Nic więc chyba dziwnego, że
wystrzegałem się jej płaczu jak ognia.
Nawet się nie łudziłem, że wyjdę
z tej konfrontacji bez szwanku. Już się przekonałem, że muszę wziąć to na klatę
z nadzieją, że przejdzie jej stosunkowo szybko.
– Co się stało? – spytałem
bezradnie, obserwując ją. Szukałem jakichś wskazówek co do przyczyny tego
wybuchu, mimo że od początku byłem na przegranej pozycji. Zazwyczaj były to
błahostki, które nigdy w życiu nie przyszłyby mi do głowy.
Wzięła głęboki oddech i otarła
łzy z policzków. Przez chwilę zbierała w sobie odwagę, aż wreszcie powiedziała:
– Muszę ci coś powiedzieć. – Jej
głos drżał. Wyglądała na mocno zdenerwowaną, ale jakoś mnie to nie ruszyło. Nie
był to pierwszy raz, kiedy wpadała w histerię przez głupotę.
Zmarszczyłem brwi, powstrzymując westchnienie.
Zastanawiałem się, co tym razem doprowadziło ją do takiego stanu. Złamała sobie
paznokieć? Przytyła? Zrobiły jej się rozstępy na tyłku?
– Okej, słucham – powiedziałem
spokojnie, chcąc już mieć to za sobą. Było mi zimno, do cholery.
– Uhm, okej. Ja… – zawahała się.
Westchnęła cicho, ocierając policzki. – Przepraszam, Phil, naprawdę nie
chciałam, żeby tak wyszło, ale… – Uniosłem tylko brwi. Nie miałem pojęcia, o
czym ona mówi. – Obiecaliśmy sobie, że będziemy sobie o wszystkim mówić i… –
Wzięła głęboki oddech. – Byłam z innym mężczyzną – wydusiła z siebie w końcu.
Miałem wrażenie, że wmurowało
mnie w podłogę.
– Co? – spytałem, robiąc wielkie
oczy. Byłem pewny, że się przesłyszałem albo źle zrozumiałem to, co właśnie
powiedziała.
– J–ja… uprawiałam seks z innym
facetem – powtórzyła pewniej, patrząc mi prosto w oczy. Widziałem, że
powiedzenie tego kosztowało ją wiele wysiłku, ale Lucy – kiedy jej nie
odpierdalało i nie szalały jej hormony – była silną kobietą. Miała jaja,
których brakowało wielu facetom.
No, wcześniej byłem też
przekonany, że nie była zdzirą, ale moje zdanie w tej kwestii najwyraźniej
miało się za chwilę zmienić.
– Tak po prostu? – spytałem z
niedowierzaniem. Im dłużej mój mózg trawił to, co przed chwilą powiedziała, tym
większą czułem złość. W pierwszej chwili jej słowa do mnie nie dotarły. Prima
aprilis był w kwietniu, więc jaki chuj?
– Tak po prostu – potwierdziła cicho.
Milczałem chwilę.
– Zmusił cię? – spytałem w końcu.
Jeśli rodzice czegoś mnie nauczyli, to żeby najpierw wysłuchać tego, co ktoś ma
do powiedzenia, zanim uzna się go za winnego. Wszystko się we mnie burzyło,
żeby nią potrząsnąć i zażądać wyjaśnień, ale jakoś się opanowałem.
– N–nie – odparła. Zacisnąłem
zęby.
– Czyli zrobiłaś to dobrowolnie –
stwierdziłem.
Pokiwała głową.
– Przepraszam… – spojrzała na
mnie niemal błagalnie. – Ja tylko… Nie chcę się tłumaczyć, ale… – „Ale”. No
jasne. – Po prostu…
– Pojawił się jakiś frajer z kasą
i od razu na niego poleciałaś – dokończyłem za nią. Pokręciłem z
niedowierzaniem głową. – Miałem o tobie trochę lepsze zdanie.
– Przepraszam! Nie planowałam
tego, to się po prostu stało, ja… – Zagryzła dolną wargę. – Przepraszam –
powtórzyła po raz kolejny. Jakby jej cholerne przeprosiny miały zmienić to, że
dała dupy innemu facetowi. Naprawdę tak
mało nasz związek dla niej znaczył? Ja tak mało dla niej znaczyłem? Znalazła
kogoś, kto miał więcej hajsu na koncie, więc ja przestawałem się liczyć? Wielu
rzeczy mógłbym się po niej spodziewać, ale nie czegoś takiego.
Uniosłem brwi. Byłem kurewsko
wściekły.
– Czyli, podsumowując, jesteś
najzwyklejszą w świecie zdzirą – powiedziałem.
Spojrzała na mnie twardo.
Przepraszała mnie, ale nie zamierzała dać się obrażać, nawet jeśli wiedziała,
że jej się należy.
– Ciesz się, że w ogóle ci
powiedziałam! Inna by się nie przyznała.
Jasne, że nie. Dlatego to właśnie
z nią chciałem założyć rodzinę.
– W rzeczy samej – skomentowałem
sucho. – Ciekawi mnie, co cię tak wzięło na szczerość.
Pokręciła głową.
– Nie chciałam tego przed tobą
ukrywać. Zasłużyłeś na szczerość z mojej strony.
– Taa, szkoda, że najwyraźniej
nie zasłużyłem sobie na cholerną wierność! – warknąłem i rozłożyłem ręce. –
Mam nadzieję, że było warto, skoro
zdecydowałaś się poświęcić nasz związek.
– Z–zrywasz ze mną? – spytała
cicho.
Parsknąłem, chociaż w pierwszej
chwili zaskoczyły mnie te słowa. Mimo tego, co się stało, jakoś nie przyszło mi
do głowy, żeby to zakończyć, ale… kiedy mnie o to spytała…
Tak, chciałem z nią zerwać. Po
chuj mi dziewczyna, która daje innym facetom? Są rzeczy, których nie byłem w
stanie wybaczyć. Zdrada była jedną z nich. Pomyślałem z goryczą, że najpierw
Robin przehandlował naszą przyjaźń dla rżnięcia, a teraz Lucy. Dwoje
najbliższych mi ludzi bez najmniejszej chwili wahania wbiło mi nóż w plecy i
jeszcze oczekiwało, że machnę na to ręką i powiem „nie przejmuj się, nic się
nie stało, zdarza się”.
Ni chuja.
Nie zamierzałem ufać Lucy po
czymś takim. Nie byłem głupi, wiedziałem, że skoro raz poleciała na jakiegoś
frajera, bo był znany i ustawiony, to na pewno nie będzie to ostatni raz.
Chciała być dziennikarką. W tym zawodzie spotykanie wpływowych i bogatych
facetów było na porządku dziennym. Skoro rzuciła się na pierwszą lepszą płotkę,
zdecydowanie nie oparłaby się większej rybie.
– Jeszcze się pytasz? – spytałem,
unosząc kpiąco jedną brew.
– Phil… – spojrzała na mnie
błagalnie. – Nie musimy się rozstawać. Obiecuję, że już więcej…
– Tak, tak – machnąłem lekceważąco
ręką, wchodząc do naszej sypialni. Niech sobie gada.
Zdjąłem z szafy walizkę i
zacząłem wrzucać do niej swoje rzeczy. Wyprowadzenie się i to jeszcze na hurra
było głupim pomysłem, ale nie zamierzałem zostawać w tym mieszkaniu ani chwili
dłużej. Lucy mnie zdradziła. Zawsze reagowałem ostro, a po akcji z Robinem jej
zachowanie zadziałało na mnie jak płachta na byka.
– Phil, porozmawiajmy o tym! –
prosiła, patrząc jak wrzucam swoje rzeczy do walizki.
– Totalnie nie mamy o czym
rozmawiać. Moja dz… była – poprawiłem się – dziewczyna jest zdzirą. Tyle w
temacie.
Widziałem, że cisnęła się jej na
usta jakaś riposta, ale powstrzymała się. Wiedziała, że to ona jest stroną
winną. Nie próbowała się zbytnio tłumaczyć ze swojego zachowania i nie
wyglądała na osobę, która czuła się winna. Płacz pewnie był narzędziem, które
miało złagodzić mój gniew. Może bała się, że ją uderzę? Nie miała ku temu
powodów, nie byłem agresywny a już zwłaszcza w stosunku do kobiet. Nie
przyznałem się jej nawet, że uderzyłem Robina, ale kto wie, co sobie o mnie
myślała? Nie uważała mnie za dobry materiał na męża, to pewne.
To zresztą nie miało już
wielkiego znaczenia. Mój związek z Lucy Walkers kończył się dokładnie w tym
momencie. Ufałem jej jak osioł to miałem za swoje. Wszystkie baby powinno się
trzymać na smyczy. No, przynajmniej te piękne. Jak to było? Jeden z chłopaków
ze studiów językowych usłyszał to od jednego wykładowcy... Że… przekłady są jak
kobiety – albo piękne, albo wierne.
Widać się nie mylił.
Przepchnąłem się w drzwiach obok
niej i pozbierałem rzeczy z łazienki, a potem z kuchni. Było tego za dużo, żeby
zmieścić się ze wszystkim w walizkę, więc machnąłem ręką na to, na czym mi
zbytnio nie zależało. Zapakowałem laptopa do plecaka, wziąłem portfel, ubrałem
kurtkę i byłem gotowy. Jeszcze trochę do mnie nie docierało, co właśnie się
stało.
Zdradziła mnie.
Zerwaliśmy…
Zerwaliśmy w jakieś pięć minut.
Naprawdę zerwaliśmy?
Pokręciłem głową. Jakoś tak…
chciało mi się śmiać z tej sytuacji. Nigdy by mi nie przyszło do głowy, że nasz
związek zakończy się w taki sposób.
Życie widać lubi być przewrotne.
Trzasnąłem drzwiami tak dla
zasady.
I zacząłem się zastanawiać, co
mam, kurwa, zrobić dalej.
Świetny rozdział:)
OdpowiedzUsuńMuszę przyznać, że w pierwszej części nie przepadałam za Philem a tutaj widząc już jakiś zarys tego jak on postrzega świat dookoła stwierdzam,że nie jest taki zły :)
Ciekawi mnie postać Malika i to bardzo, chociaż Pascal też może być kimś fajnym...
Pozdrawiam!
Super rozdział ale dopiero w tym ogarnęłam o jakie opowiadanie chodzi bo cały czas miałam w głowie że chodzi o Toma i Billa nie wiem czemu . Cieszę się na drugą część Granic bo było i jest to moje ulubione opowiadanie do którego co jakiś czas wracam . Weny życzę. Nao
OdpowiedzUsuńNie ma to jak, kiedy co dziennie sprawdzasz bloga i znajdujesz post "informacje" i "prolog", wiec dajesz sobie spokoj na jakis czas, a nagle pisze do ciebie najlepsza przyjaciolka i mowi "Ej, czytalas ten nowy rozdzial od obsesji?". Wlasnie sudzylam wlosy i po prostu rzucilam sie na telefon jak to przeczytalam xD
OdpowiedzUsuńCzulam, ze zerwa, nie zaskoczylo mnie to, ale przyjemny rozdzial na poczatek.
„Pascal Luft, aka: pierdolony motocyklista" po tych słowach byłam już pewna, że będzie niezła zabawa ubarwiona dużą ilością przekleństw i może odrobiną Robina... :))
OdpowiedzUsuńOjejuuu~ nie moglam sie doczekac tej czesci granic ♡
OdpowiedzUsuńMialam kupic ten tekst, ale bylabym zbyt niecierpliwa i przeczytala wszystko odrazu, a pozniej nie miala czego wyczekiwac w wakacje ♡♡♡ tekst nadal mam zamiar kupic, ale to jak juz nie wytrzymam z ciekawosci ♡
Opowiadanie zapowiada sie tak swietnie jak kazde inne twoje opowiadanie. Phila szanuje, Lucy nie szanowalam nigdy :)
Mam nadzieje ze dzieki przemianie Phila odzyska on kontakt z Robinem, a kto wie, moze nawet zamieszka w Monachium?
Pozdrawiam i zycze weny do dalszej pracy :3
//Saya
Wspaniały rozdział :)
OdpowiedzUsuńByłam sceptyczna, co do głównego bohatera, po jego wybrykach w poprzedniej części, ale okazuje się, że nie jest skończonym dupkiem i ma uczucia, który inni potrafią zranić.
Podoba mi się postać Pascala. Namiesza on w życiu Phila, czego nie mogę się już doczekać :)
Intryguje mnie cherubinowa postać rudzielca, którego boi się cały uniwerek, mam nadzieję, że jakieś rozdziały opowiedzą o nim.
Dużo weny :)
Pozdrawiam :)
Świetnie się zapowiada
OdpowiedzUsuńW pierwszym momencie gdy dowiedziałam się że druga część jest o P to przyznam szczerze że się wahałam czy czytać, ale na szczęście moja chęć pochłaniania takich książek/opowiadań zwyciężyła. Po szybki prologu z chęcią wzięłam się za pierwszy rozdział i się nie rozczarowałam.:)
OdpowiedzUsuń