Jeśli się nie udławię
językiem, dziękując mu, to będzie dobrze, pomyślał Joe, stojąc przy parapecie
jednego z okien i czekając na pojawienie się Andy’ego Trampa. Colin na
szczęście jakoś wyczołgał się z łóżka na czas i przywiózł go nawet chwilę przed
dzwonkiem. Każdy, kto obok niego przechodził, gapił się na niego jak na małpę w
zoo, co bardzo go irytowało. Patrzył więc na wszystko tak, jak zwykle, czyli
jakby miał zamiar rzucić się na kogoś z pięściami. O dziwo, skutkowało.
Wreszcie go zobaczył.
Andy Tramp szedł
powoli w jego stronę, wyraźnie zamyślony. Kiedy zauważył rudego, zmylił kroku i
zawahał się, ale w końcu chyba zdecydował, że nic mu nie grozi. Gdy czarnowłosy
był już blisko, Joe przełknął ciężko ślinę i spytał w miarę głośno.
–
Możemy pogadać?
Tramp
spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale kiwnął głową na znak zgody. Podszedł do
rudego, zaciskając rękę na pasku torby.