Nie było nawet
tak źle.
Musiał
przyznać, że Brey zadbał o wszystko. Był alkohol, różnego rodzaju jedzenie,
picie, przekąski i pokój wystrojony typowo na imprezę. W tle leciała muzyka, a
towarzystwo nawet całkiem dobrze się dogadywało. Joe przeważnie milczał. Nie
czuł się tu zbyt swobodnie, nie tylko dlatego, że co najmniej połowa
towarzystwa była homo. Znajdował się w domu swojego odwiecznego wroga. W domu…
Dobre sobie. To była najprawdziwsza, cholerna willa, które wcześniej mógł tylko
oglądać w telewizji. Brey był jedynakiem i mieszkał sobie tu jak król, podczas
gdy on z czwórką rodzeństwa gził się w mieszkaniu w bloku, które miało trzy
mikroskopijne pokoje, a klatka schodowa była wiecznie zarzygana albo zasikana.
Teraz, gdy patrzył na ten przepych w domu blondyna, jeszcze bardziej się
zawstydził tego, że pochodzi z patologicznej rodziny. Po raz kolejny zamarzył o
tym, aby dać swojemu rodzeństwu coś więcej niż miał on w ich wieku.