– Znowu garnitur –
marudził Joe, kiedy Colin z wprawą wiązał mu krawat.
– Chyba nie myślałeś,
że na zakończenie roku pojedziesz w dresach, hm? Nie ruszaj się, bo nie mogę go
dobrze zawiązać.
– Duszę się – warknął
rudy.
– Wytrzymasz. To tylko
kilka godzin… Gotowe.
Szatyn odsunął się
lekko i podziwiał swoje dzieło. Nałożył na palce trochę żelu i z miną znawcy
postawił chłopakowi krótką grzywkę lekko do góry, tak, że Joe wyglądał jeszcze
lepiej niż zwyczajnie. Piegowata twarz rudzielca wykrzywiła się w wyrazie
irytacji, ale chłopak nie zaprotestował.
– Szkoda, że nie mogę
iść z tobą – mruknął Colin zawiedziony.
– Wystarczy, że moja
matka tam będzie – westchnął Joe.
– No, dawaj buzi i
możemy jechać.
Rudy wywrócił oczami,
ale posłusznie cmoknął Colina w usta.
– Chodź. Nie chcę się
spóźnić na te przeklęte rozdanie świadectw.
Colin zaśmiał się i
pokręcił głową.
– Jesteś okropna
maruda.
– Wcale nie!
– Tak!
– Nie i już!
Szatyn tylko znowu się
zaśmiał. Zawiózł Joe pod szkołę i posłał mu buziaka, na co Joe gwałtownie
poczerwieniał, patrząc na niego z rządzą mordu.
– Weź, bo ktoś
zobaczy! – warknął, po czym walnął go mocno w ramię i czym prędzej uciekł z
samochodu.
Joe nigdzie nie
widział swojej matki, ale to może nawet lepiej… Nie chciał, żeby narobiła mu
obciachu przed znajomymi.
Usiadł na jednej z
ławek i wyciągnął długie nogi. Jak na koniec kwietnia, pogoda była naprawdę
ładna. Nie mógł uwierzyć, że tak szybko mu przeleciały te trzy lata. Tylko się
wydarzyło. Nasłuchał się o tym, że w sumie każdy jeden typ zadań, jaki
przerabiali, może pojawić się na maturze. W pierwszej klasie miał to gdzieś, bo
do matury daleko. W drugiej był sezon osiemnastek i też niezbyt się tym
interesował, a w trzeciej… W trzeciej okazało się, że do matury już blisko i
nie wiadomo, w co włożyć ręce, żeby zdążyć na czas. Z tego wszystkiego nie
zrobił nic, a za niecałe dwa tygodnie miał pisać pierwszą maturę. Sam nie mógł
w to uwierzyć. Gdy matka mu kiedyś powiedziała, że jak dobrnie do dwudziestu,
to czas mu szybko poleci, nie wierzył jej. A tymczasem naprawdę tak się działo
– fakt, nie miał jeszcze dwudziestu, ale już miał wrażenie, jakby wszystko
działo się w przyspieszeniu. To naprawdę niebywałe…
Tak samo jak to, że
znał Colina już całe cztery miesiące, a jakieś trzy byli razem.
Pod szkołę podjechało
zgrabne BMW.
Brey.
Zaparkował pod szkołą.
Wysiadły dwie osoby – on i Tramp. Obaj ubrani byli w garnitury, mówili coś do
siebie i śmiali się z czegoś. Wyglądali na bardzo szczęśliwych. Joe już od
dłuższego czasu się zastanawiał, czy oni są razem. Szybko jednak dochodził do
wniosku, że Lucas w życiu nie związałby się z chłopakiem. Potem jednak
przypominał sobie, że z nim samym było dokładnie tak samo i już sam nie
wiedział, jaka jest prawda. Nie, żeby go to obchodziło. Wyzywanie go od cioty
byłoby hipokryzją, a on nigdy nie chciał nim być.
Był pewien, że przejdą
obok niego bez słowa. Mylił się. Tramp podszedł do niego z uśmiechem i podał mu
rękę.
– Cześć!
Rudy zmrużył oczy, ale
wstał i uścisnął z nim dłoń.
– Cześć.
Brey bez słowa również
podał mu dłoń. Jeszcze pół roku temu Joe by na nią splunął. Teraz cieszył się,
że nie są do siebie już tak wrogo nastawiani i nawet nienajgorzej się dogadują.
– Colina nie ma? –
Tramp rozejrzał się.
– Nie mógł dzisiaj
odwołać zajęć. Zresztą, tylko by się tutaj wynudził.
– Robimy dzisiaj
grilla – zaczął Lucas, wsuwając dłonie w kieszenie spodni. – Będziemy my, Tomas
z Mają, Theo i Robert… I może jeszcze kilka osób. Piszecie się?
Joe podrapał się po
karku.
– Muszę dzisiaj
przypilnować swojego rodzeństwa. Moja mama pracuje na nockę i…
– Weź ich ze sobą –
powiedział Tramp i zaśmiał się. – Lucasowi przyda się kilka darmowych lekcji
opieki nad dziećmi. Wkrótce będzie miał trójkę młodszego rodzeństwa.
– Zamilcz.
– Nie chcę, żeby
przeszkadzali.
– Nie będą – zapewnił
Andy. – Robert też bierze młodszego brata. Zjedzą z nami, a jak zrobi się późno
położymy dzieciaki spać i weźmiemy się za świętowanie. Dom jest ogrodzony, jest
dużo miejsca. W wakacje wszyscy idą do pracy, więc ciężko będzie nam się zgrać,
a dzisiaj mamy idealną okazję.
– No, dobra.
– To super. Zaczynamy
o siedemnastej.
– Chodźmy już do środka
– powiedział Lucas. – Zaraz się zacznie. Chcę już mieć to za sobą i wreszcie
raz na dobre opuścić tę przeklętą szkołę.
– Już tak nie
narzekaj, co? Nie było tak źle…
Joe nie słuchał już
dalej paplaniny Breya ani Trampa.
Zakończenie roku dla
klas maturalnych trwało prawie cale trzy godziny i kiedy wreszcie wyszedł z
auli, trzymając świadectwo, poczuł się jak nowonarodzony. Jego matka czekała
już na niego na zewnątrz, nie była jednak sama.
Joe zmarszczył brwi.
Kojarzył skądś faceta, który stał obok jego matki i rozmawiał z nią, trzymając
rękę na jej talii. Na zakończeniu stali obok siebie, więc to raczej nie był
przypadek.
– Joe!
Matka uśmiechnęła się
szeroko, gdy go zobaczyła. Nie odwzajemnił gestu, bo i po co? Nie będzie się
szczerzył jak idiota, kiedy wokół jest pełno ludzi.
– Cześć, mamo.
– Dostałeś
wyróżnienie, jestem z ciebie bardzo dumna.
– Kto to jest?
Uśmiech od razu zszedł
z twarzy kobiety, a zastąpił go najpierw grymas, a potem niepewny uśmiech i róż
na policzkach.
– Mamo? – dopytywał
rudy. – Kto to jest?
– Nazywam się Mar…
– Nie pytam się, jak
się nazywasz, tylko kim jesteś dla mojej mamy – przerwał mu chłodno.
– Może porozmawiamy w
domu? Poznasz Martina i wszystko ci opowiem.
Joe zacisnął tylko
zęby. Nie chciał robić scen pod szkołą, więc z niechęcią wszedł do zapewne
bardzo drogiego auta i w ciszy dojechali do domu. Jego rodzeństwa nie było, bo
wszyscy znajdowali się w szkole, a Suzie zaczęła spędzać czas w żłobku na czas,
kiedy matka pracowała.
Rudy zdjął marynarkę i
rzucił ją niedbale na krzesło, po czym poluźnił krawat.
– Więc?
– Martin i ja… My…
– Jesteśmy razem –
powiedział mężczyzna, widząc, że kobieta nie jest w stanie tego wykrztusić.
Joe tylko cudem
zachował kamienną twarz.
– Ile to już trwa?
– Spotykamy się odkąd
twój ojciec trafił do szpitala – przyznała kobieta, patrząc niepewnie na syna.
– Zaczęło się od jednej kawy, potem drugiej i tak jakoś poszło. Martin chce
wziąć ze mną ślub. Na razie cywilny, a potem może kościelny. I chce, żebyśmy z
nim zamieszkali, bo tutaj jest trochę mało miejsca.
– A ja dowiaduję o tym
dopiero teraz, bo?
To chyba najbardziej
go drażniło. Jeśli jego matka znalazła sobie faceta, w porządku, ale dlaczego
nic nie chciała mu powiedzieć? Czuł się trochę pominięty w tym wszystkim.
– Dopiero dwa dni temu
Martin mi to zaproponował.
– A co na to reszta
dzieciaków?
– Wszyscy bardzo go
lubią. Zwłaszcza Aleks i Suzie. Tylko ty tutaj nie mieszkasz, dlatego
dowiadujesz się ostatni.
Joe nalał sobie soku
do szklanki i wypił połowę za jednym zamachem.
– Wie o Colinie?
Nie zdziwiłby się,
gdyby ten facet nie akceptował jego związku. Szczerze powiedziawszy, niewiele
go to obchodziło, chciał po prostu utrzymywać kontakt ze swoim rodzeństwem.
Czuł się odpowiedzialny za te dzieciaki, a teraz, kiedy ich pożal się boże
ojciec wreszcie wąchał kwiatki od spodu, miał okazję pokazać im, że przemoc i
alkohol nie zawsze muszą być obecne w rodzinie. W tym względzie mógł akurat
zaufać matce – był pewny, że nie wybrałaby po raz drugi pijaka albo jakiegoś
sadysty, a facet wyraźnie miał kasę, więc nic im nie powinno zabraknąć, a on
będzie mógł pójść na studia.
Lepszego rozwiązania
swoich problemów nie mógł sobie wymarzyć.
– Tak, pytał już o to
w szpitalu, kiedy tam razem byliście. Mam nadzieję, że… Że nie masz nic
przeciwko.
Joe wzruszył ramionami.
– Wiesz, ż przynajmniej
na razie nie zamierzam wprowadzać się z powrotem do was, więc nieszczególnie
mnie obchodzi, co to za facet. Ważne, żeby o was dbał i troszczył się o
dzieciaki. Jeśli to jest w stanie wam zapewnić, nie mam nic przeciwko.
Kobieta uśmiechnęła
się szeroko.
– W takim razem musisz
zaprosić do nas Colina, żeby się poznali. Obaj są teraz jak rodzina.
– Tia… Zastanowię się.
– Zamierzasz iść na
studia? – spytał mężczyzna, uważnie obserwując nastolatka.
Rudy spojrzał na niego
chłodno. Nie miał zamiaru od razu traktować go jak swego ojczyma, dopóki facet
sobie na to nie zasłuży.
– Prawdopodobnie.
– Jaki kierunek?
– Języki obce
połączone z obsługą ruchu turystycznego.
– Trudny, aczkolwiek
ciekawy kierunek.
Joe wzruszył tylko
ramionami. Zadzwonił jego telefon, więc przeprosił matkę i Martina i odebrał.
– No, hej.
– Cześć. Już po
zakończeniu?
– Tak, jestem właśnie
u mamy.
– Ja też już
skończyłem. Przyjechać po ciebie?
– Ta, pewnie. Weź mi
jakieś ciuchy na przebranie, zostaniemy na obiad. – Matka uśmiechnęła się do niego.
– I nie zapomnij adidasów.
– W porządku, marudo.
Będę za pół godziny.
– To cześć.
– Colin przyjedzie? –
zapytała kobieta.
– Taa.
Był po niespełna
godzinie z włosami mokrymi po kąpieli. Wręczył Joe ciuchy na przebranie i przywitał
się z Martinem i matką swojego chłopaka.
– Może zostaniecie na
noc? – spytała kobieta przy obiedzie. – Moglibyśmy się gdzieś wybrać wszyscy
razem.
– Myślałem, że
pracujesz wieczorem – zauważył rudy.
– Nieaktualne –
odparła jego matka z uśmiechem.
– W taki razie… –
zaczął Colin, ale Joe mu przerwał.
– Odpada.
– Hm? Czemu?
– Gadałem dzisiaj z
Breyem, robią grilla na pożegnanie szkoły. Idziemy do nich.
– Od kiedy ty z nim
rozmawiasz? I imprezujesz? – zdziwił się Straus.
– Od dzisiaj. On i
Tramp zaprosili nas obu. Powiedziałem, że przyjdziemy.
– Szkoda.
Obiad przeciągnął się
przez to, że dużo rozmawiali. Colin bez problemu radził sobie z Martinem i
zgrabnie odpowiadał na jego pytania, nie pozostając mu dłużnym. Gdy wreszcie
skończyli, pożegnali się i pojechali do siebie się przebrać, a potem od razu do
willi Breya.
Część osób już była. W
ogrodzie stał ogromny stół zastawiony po brzegi jedzeniem i piciem. Przy grillu
stał Brey i piekł kiełbaski, a Tramp przyniósł z domu szklanki na tacy i dał
każdemu się napić mrożonej herbaty.
– Fajnie, że
przyszliście – powiedział Andy z lekkim uśmiechem. Wyglądał dziwacznie ze
skróconymi włosami, ale widując go w szkole, Joe jakoś dał radę się
przyzwyczaić. – Gdzie twoje rodzeństwo, Joe?
– Mama została jednak
w domu.
– Heh, Robert wcisnął
swojego brata kuzynowi, więc wygląda na to, że od razu bawimy się na całego.
Muller dyskretnie
zerknął na poważnego rówieśnika, między nogami którego siedział Theo,
gestykulując i tłumacząc mu coś zawzięcie. Teraz, kiedy patrzył na te sprawy
inaczej, mógł śmiało przyznać, że Theo i Robert tworzyli udaną parę i nie
wyobrażał sobie, żeby mieli się kiedykolwiek rozstać. Miał wrażenie, że jeden
dla drugiego skoczyłby w ogień. On sam nie był pewny, czy byłby w stanie aż tak
wiele zrobić dla Colina. Ten związek to… zwykły związek, który mógł skończyć
się w każdej chwili. Lubi Colina, cenił go, pieprzenie było zaskakująco dobre
jak na gejowski seks, który zawsze kojarzył mu się z czymś ohydnym i bolesnym,
a sam Colin… To był po prostu Colin. Joe wiedział, że szatyn może czuć do niego
coś więcej, ale ze swojej strony nie chciał mu niczego obiecywać.
Może kiedyś…
Zabawa dość szybko się
rozkręciła, kiedy polała się wódka. Lucas kupił chyba najlepszą, jaką mieli w
sklepie. Właściwie to każda jedna rzecz stojąca na stole była o wiele droższa
od tego, co sam kupował, kiedy robił gdzieś grilla z kolegami. Ale co się
dziwić, jeśli ma się tyle kasy?
Colin zachowywał się
zaskakująco przyzwoicie, nie próbując go całować ani obłapiać przy innych,
chociaż jego ręce zdarzało się głaskać jego udo pod stołem. Nie było to jednak
ani nachalne, ani widoczne dla innych uczestników zabawy, więc nie próbował
zrzucić jego ręki.
Mniej więcej około
północy poczuł, że jest już naprawdę pijany. Dał sobie więc trochę na wstrzymanie
i poszedł się przejść po ogrodzie. Tramp kazał mu uważać na jakiś malutki
stawek, który był z drugiej strony ogrodu, co zakodował sobie w głowie. Gdyby
wpadł tam w takim stanie, raczej by sam nie wyszedł. Zapewne wynieśliby go
nogami do przodu, a potem wsadzili w czarny worek i zawieźli na cmentarz, a on
już nie chciał umierać.
Długo chodził w kółko,
ciesząc się z nocnego chłodu, który pozwalał mu utrzymać w miarę przytomny stan
umysłu.
Podskoczył, kiedy ktoś
nagle położył mu rękę na ramieniu. Szybko się obejrzał.
– Oszalałeś? –
Szturchnął Colina w ramię. – Chcesz, żebym dostał zawału?!
Mężczyzna uśmiechnął
się lekko.
– Przepraszam, nie
chciałem cię wystraszyć. Długo nie wracałeś, więc postanowiłem sprawdzić, czy
wszystko w porządku. – Joe wziął głębszy oddech, starając się uspokoić. Jego
serce powoli wracało do stałego rytmu. – Świetnie stąd widać gwiazdy, co? Jest
ich dzisiaj bardzo dużo. Dawno tylu nie widziałem.
Chłopka zadarł głowę
do góry. Faktycznie, na niebie było mnóstwo gwiazd, większych i mniejszych.
Zazwyczaj nie było ich widać, w końcu światła w miastach paliły się nawet
nocami, ale cały ogród był zaciemniony i nic nie przeszkadzało w obserwowaniu
ich.
– Ta, są całkiem…
ładne – mruknął Joe. – I mrugają.
Colin zaśmiał się.
Zapadła chwila ciszy.
Szatyn objął Joe od
tyłu w pasie i przycisnął do swojej klatki piersiowej. Chłopak oparł głowę na
jego ramieniu. Usta Colina złożyły delikatny pocałunek na szyi chłopaka, a
kiedy ten nie zaprotestował, zrobiły to jeszcze raz i jeszcze…
Joe pozwalał się pieścić,
a szyję, co na początku było dla niego niemal szokiem, miał niezwykle wrażliwą.
Tylko procenty w jego organizmie przytępiały jego zmysły i nie ustąpiły
podnieceniu, które w innej sytuacji już dawno opanowałoby go bez reszty. Nie
potrzebował wiele, żeby się podniecić, ale im częściej uprawiali seks, tym
łatwiej było mu nad sobą panować.
– Kocham cię. – Cichy
szept sprawił, że Muller zamarł, nie mogąc uwierzyć w wypowiedziane słowa. Nie.
Niemożliwe! Colin przecież by czegoś takiego nie powiedział, a przynajmniej nie
do momentu, w którym upewniłby się co do jego uczuć. – Tak bardzo cię kocham…
Brzmiało równie
nieprawdopodobnie jak za pierwszym razem, ale teraz Joe już nie mógł się
oszukiwać, że zmysły płatają mu figle. Colin naprawdę to powiedział.
Jego serce znowu
zabiło szybciej.
Nie pozwolił sobie na
wypowiedzenie czegokolwiek. Nie powiedział mu, że jest śmieszny czy że też go
kocha. Po prostu stał, przyjmując to do wiadomości i czuł lekki żal, że nie
może mu się odwdzięczyć tym samym. Takiego faceta jak Colin to ze świecą
szukać, a jednak tu był, obok niego i mówił, że go kocha.
Kocha go.
Colin go kocha.
~~#~~
Od imprezy u Breya
minęło wystarczająco dużo czasu, żeby nie mieć kaca, ale jeszcze zbyt mało, aby
zapomnieć o wyznaniu Colina.
Na trzeźwo brzmiało to
jeszcze bardziej przerażająco niż kiedy był pijany, a już wtedy brzmiało
strasznie. Tak… zobowiązująco. Joe nigdy wcześniej nie był w żadnym poważnym
związku, seks z Colinem był pierwszym, jaki uprawiał. Kompletnie się nie znał na
tego typu rzeczach. Nigdy nie wyznał nikomu swoich uczuć, a jedynie „kocham”,
jakie wypowiadał, było przeznaczone dla uszu jego rodzeństwa. Nawet mamie nigdy
tego nie mówił.
A teraz Colin
powiedział to jemu. Niby nie wracali do tego tematu i Colin nawet nie patrzył
na niego wyczekująco, a jednak to wyznanie było jak cierń pod skórą. Zbyt małe,
żeby mogło wyrządzić jakieś większe szkody, a jednak na tyle uciążliwe, że nie
dało się o nim zapomnieć.
Przeklęty Colin!
Joe miotał się po domu
i był tak nakręcony, że aż zaczął robić porządki. Psioczył na siebie, że
zachowuje się jak kura domowa, ale nic nie mógł poradzić na to, że siedząc
samemu w czterech ścianach i myśląc o tych dwóch słowach, po prostu wariował.
Kot w ogóle wymyślił słowo „kocham”? Powinno być zakazane! Komplikowało tylko
ludziom życie, wprowadzało niepotrzebne zamieszanie i… I…
Chłopak westchnął.
Powinien poszukać sobie jakiejś porządnej pracy i mieć wszystko w dupie. Może
jeśli będzie harował jak wół, nie będzie miał czasu na myślenie o pierdołach.
Telefon rozdzwonił
się, kiedy na dworze było już zupełnie ciemno. Colin miał wrócić jakieś pół
godziny wcześniej, ale wciąż go nie było. Joe przypuszczał więc, że to on się
dobija.
– Co? – spytał z lekką
irytacją.
– Cześć, kochanie –
powiedział mężczyzna dziwnie zduszonym głosem. Joe zacisnął usta, słysząc
„kochanie”. Brzmiało zbyt podobnie do „kocham”. Nie chciał więcej tego słuchać.
Nie, nie i jeszcze raz nie. – Z tego co słyszę, nie dopisuje ci humor i pewnie
nie będzie ci się chciało po mnie wyjść, ale przydarzył mi się… Hm, mały
wypadek i obawiam się, że sam do domu nie dojdę..
Joe uniósł brwi ze
zdziwienia.
– Co się stało? –
zapytał pospiesznie.
– Ale nie śmiej się,
co? Bo widzisz… Zaczepiło mnie trzech takich kolesi. Nie chciałem im oddać
portfela, to mnie skopali. Wiem, że powinienem dać sobie z nimi radę, ale jeden
zaszedł mnie od tyłu i walnął mnie w łeb.
– Gdzie jesteś?
– Na parkingu przy
aucie, tam gdzie zawsze… I weź mi fajkę, bo, kurwa, muszę zapalić.
Colin gadał w miarę
normalnie, więc Joe podejrzewał, że nic wielkiego mu się nie stało. Kiedy
jednak dotarł na miejsce i zobaczył szatyna w świetle lamp, aż otworzył szeroko
usta ze zdumienia.
Wyglądał okropnie. Pół
twarzy miał umazanej we krwi i zapewne rozbity łuk brwiowy. Warga była
opuchnięta, na szyi pokazywały się już siniaki w postaci palców. Ta część
twarzy, którą widział, była nienaturalnie blada. Na koszulce było sporo plam
krwi.
– Poprowadzisz? –
spytał Colin, siląc się na uśmiech.
– Dałeś się załatwić
jak małe dziecko – warknął Joe. Przecież Colin uczył samoobrony, powinien umieć
radzić sobie w takiej sytuacji. Skoro widział, że było ich trzech, dlaczego
zwyczajnie nie uciekł. – Wyglądasz jak gówno.
– Dzięki, kochanie, a
czy możemy już jechać? Masz fajkę?
– Nie.
– Przecież mówiłem! –
jęknął cicho, po czym uśmiechnął się. Sięgnął do tylnej kieszeni i wyciągnął z
niej portfel, pokazując go kochankowi niczym trofeum. – Ha! Nie dali rady mi go
zabrać.
Joe prychnął,
popychając szatyna w stronę auta.
– Jakby było się czym
chwalić – fuknął na niego. Colin niby robił dobrą minę do złej gry, ale Joe
zaczynał się martwić. Zapewne nie tylko twarz miał okaleczoną. Aż bał się
pomyśleć, co więcej.
Śpiewająco poradził
sobie z prowadzeniem samochodu. Zawiózł Colina do szpitala, gdzie zszyto mu łuk
brwiowy i unieruchomiło skręconą kostkę. Potem pojechali do domu i Colin
stwierdził, że robi sobie dzień brudasa. Zmył z siebie tylko zaschniętą krew,
zdjął ciuchy i poszedł spać.
Joe jedynie pokręciło
głową i dołączył do niego. Ta noc nie była zbyt przyjemna nie tylko dlatego, że
Colin jęczał przez sen przy każdej próbie zmiany pozycji, ale też dlatego, że
Joe miał wrażenie, jakby też go coś bolało. Martwił się o szatyna jakby ten był
co najmniej umierający i to było cholernie niepokojące.
Przecież nie powinien
się martwić o tego idiotę. Wrr…
Colin był osobą, która
uwielbiała wykorzystywać sytuację na swoją korzyść, tak więc przez następnych
kilka dni Joe stał się jego „przynieś, wynieś, pozamiataj”. Joe trafiał szlag, ale po puszczeniu wiązanki,
której nie powstydziłby się pijaczek z rynsztoka, spełniał zachciankę „ofiary
napadu”, która z czasem zaczęła więcej symulować niż naprawdę cierpieć. Joe
obiecał sobie, że jeszcze się odpłaci za takie traktowanie. Dopiero trzeciego
dnia wreszcie nie wytrzymał.
Oczywiście, Colin nie
byłby sobą, gdyby nie ponarzekał. Herbata była za gorąca albo za słodka, w domu
duszno, a Joe w ogóle się o niego nie troszczy! I nawet nie chce mu… Tej
wypowiedzi Colin nie dokończył, bo zwyczajnie dostał w łeb. Od razu oskarżył
kochanka, że ten znęca się nad kaleką, więc Joe jeszcze mu poprawił.
I wyszedł.
Poszedł do matki i
wziął dzieciaki na plac zabaw, woląc oglądać ich „rozwrzeszczane mordy”, niż
słuchać „tej jebanej marudy”.
Pobujał ich na
huśtawkach, a potem zorganizowali mini mecz piłki nożnej. Na koniec jeszcze
chciały się pobawić na drabinkach.
– Już jest późno. Mama
czeka z kolacją – powiedział, gdy dzieciaki zaczęły ciągnąć go z powrotem w
stronę huśtawek. – Patrice, wracaj! Dean, nie pokrzywiaj mi się!
– Dobrze, mamusiu –
powiedzieli chłopcy chórkiem, mrugając niewinnie oczami.
– Och, wy…! Hej!
Wracać mi tu natychmiast!
Joe westchnął ciężko i
zadzwonił do matki, że wrócą pół godziny później.
– Patrice nie odrobił
jeszcze lekcji – odparła na to matka.
– Tylko pół godziny.
– … I ma karę. Nie
będzie się bawił na dworze w czasie, kiedy ma szlaban. Martin przyjedzie i ich
zabierze.
– Mamo… To tylko mały
smarkacz. Niech się pobawi jeszcze te pół godziny.
– Joe, wiem, że dawno
ich nie widziałeś, ale ja mówię poważnie. Nie możesz im wiecznie pobłażać.
Aleks też się robi przez to niegrzeczny i jeśli zrobi coś złego, a ja go za to
ukarzę, patrzy na mnie z wyrzutem i mówi, że ty byś tak nie zrobił.
– Mamo…
– Innym razem, Joe. Ty
skończyłeś szkołę, ale dzieciaki nie. Już dziewiętnasta.
– No, dobrze.
Poczekamy na Martina na placu zabaw. Tym co zawsze.
– Dobrze. Pa.
– Pa – burknął. – To
jakiś pieprzony spisek – warknął do siebie. – Jeszcze ona się uwzięła. Patrice,
co nawywijałeś? Mama mówiła, że masz karę.
Dean zachichotał.
– Kiedy Martin chciał
go przytulić na przywitanie, kopnął go w jaja.
– I powiedział, że nie
chce drugiego ojca – dodał Aleks – bo wszyscy ojcowie to pijacy i sadysty.
– Sadyści – poprawił
rudy automatycznie.
– Możecie się
zamknąć?! – Patrice szturchnął obu braci.
– Hej!
– Przestańcie! – Joe
szybko rozdzielił braci, którzy wyraźnie mieli zamiar przejść od słów do
czynów. – Patrice, nie każdy ojciec to od razu pijak.
– Akurat! – prychnął
chłopczyk.
– Inni twoi koledzy na
pewno mają normalnych tatusiów. Po prostu my kiepsko trafiliśmy.
– I tak ci nie wierzę.
Nasz stary też wydawał się w porządku. Oni wszyscy tacy są na początku, a kiedy
już ich polubisz, pokazują, jacy są naprawdę.
– To nie prawda.
Myślisz, że kiedy będę miał dziecko, będę je źle traktował?
– Ty nie będziesz miał
dzieci – warknął chłopiec w odpowiedzi. – Może i masz mnie za gówniarza, ale ja
głupi nie jestem. Dwóch chłopców nie może zrobić dzieciaka.
– Ale gdybym miał…
– ALE NIE BĘDZIESZ
MIAŁ. Faceci, którzy nadają się na ojców, nie są nimi. Nie dam sobie wcisnąć
kitu, że jest inaczej.
– Martin jest dla nas
dobry – zauważył nieśmiało Aleks. – Tata nigdy nie był.
– Słuchajcie,
dzieciaki. Nasz ojciec był skurwielem jakich mało. W tym względzie się akurat z
wami zgadzam. – Joe patrzył uważnie na braci, łapiąc ich wzrok. Chciał, żeby
dzieci dobrze go zrozumiały. – Zgadzam się też z tym, że kiedy w grę wchodzi
alkohol, nie można liczyć na normalne życie. Ale nie możecie obwiniać każdego
faceta na świecie za to, że stary traktował nas jak traktował. Jedyne, co
łączyło go z resztą populacji to fiut, którym nas zrobił. Nic więcej.
– Gadaj sobie…
Joe westchnął.
– To może umówimy się
inaczej? – zapytał. – Jeśli Martin będzie robił wam krzywdę, natychmiast mi o
tym powiecie, a ja zajmę się resztą. Mnie chyba uwierzycie, co?
Aleks uśmiechnął się i
rzucił najstarszemu bratu na szyję. Dean i Patrice skinęli na znak zgody.
Patrice wyglądał, jakby poczuł ulgę, że ma oparcie w starszym bracie.
– Nie pozwolę, żeby
ktoś wam zrobił krzywdę – przysiągł Joe, gładząc miękkie włosy Aleksa. – Tak
samo wy musicie się bronić nawzajem. Obiecujecie?
– Tak!
Joe uśmiechnął się
lekko. Po plac zabaw pojechał samochód, więc Joe zabrał braci i zaprowadził do
Martina.
– Kiedy przyjdziesz
znowu? – spytał Dean.
– Zobaczymy. Macie być
grzeczni i słuchać mamy i Martina.
– Oj, nie marudź… –
jęknął Patrice.
– Mam z tobą inaczej
porozmawiać? – spytał rudy, robiąc poważną minę. Patrice pokręcił gorliwie
głową. Nie przeżyłby kolejnej serii łaskotania, które Joe często mu serwował, gdy
był niegrzeczny.
– Dzięki, że się nimi
zająłeś – rzekł Martin.
Nastolatek spojrzał na
niego jak na wariata.
– To moi bracia.
Mężczyzna uśmiechnął
się lekko, nie patrząc na niego.
– Nie każdy postrzega
to w taki sposób. Tak czy siak – naprawdę dzięki. Pozdrów swojego chłopaka.
Joe skinął jedynie
głową.
Samochód już dawno
odjechał, a on dalej stał i patrzył na miejsce, gdzie ten zniknął mu z oczu.
Musiał przyznać, że wszystko poukładało się całkiem dobrze. Gdy ojciec wyrzucił
go z domu, był przekonany, że nie ma już dla niego ratunku. W jego życiu jednak pojawił się Colin,
wyciągając do niego bezinteresownie pomocną dłoń. Wydarzenia, które początkowo
wydawały mu się okrutne i niesprawiedliwe, teraz postrzegał jako konieczność.
Owszem, zaszło wiele zmian, ale wszystkie te zmiany prowadziły ich ku lepszemu.
Matka też znalazła sobie porządnego faceta, a przynajmniej na takiego wyglądał.
Przyszłość miała wszystko zweryfikować, ale na chwilę obecną.
Było dobrze.
Naprawdę dobrze.
***
Tak się teraz pokapowałam, że został już tylko epilog. Wcześniej byłam przekonana, że jest 12 rozdziałów i epilog, ale cóż...
Nawet dość fajny rozdział jak na Walentynki, co?;) Mam nadzieję, że się podobało.
Pozdrawiam!
Och! To już koniec...? A tak fajnie się czytało to opowiadanie... :D Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś napiszesz coś nie związanego z żadnymi znanymi osobami, ponieważ tworzysz naprawdę ciekawe postacie i jakby bardziej "żywe". Może dlatego, że dla nas są one kompletnie nieznane i z tego powodu musimy się zagłębiać mocniej w czytanie takiej opowieści, by ich poznać lepiej. Albo może zwyczajnie bardziej zapadają nam w pamięć, ponieważ są oryginalne i tylko twoje...? Nie wiem. W każdym razie: piszesz bardzo dobre opowiadania z gatunku ff, lecz twoje własne historie są jeszcze lepsze. :)
OdpowiedzUsuńRozdział czytało się bardzo miło i w takim razie czekam na publikację epilogu. ;)
Do napisania!
Ri
Zastanawiałam się jak rozwiążesz problem studiów Joe i powiem Ci że na to nie wpadłam. Rzuca mi się na mózg po sesji. :) Z jednej strony szkoda że to już koniec ale z drugiej nie mogę się doczekać co cudownego znowu wymyślisz. :) Taki komentarz powinnam chyba zostawić pod epilogiem ale już teraz musiałam się nim podzielić. :)Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńKochana, nie mam za dużo czasu na komentarze, ale czytam wszystko i regularnie (przynajmniej się staram) zaglądam do Ciebie! Nawet teraz piszę jedną ręką, gdy drugą bujam wózek, a starszej tłumaczę co ma zrobić z brudami :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam to jak piszesz.! Masz u mnie ogromne uznanie i wyrazy szacunku za to,że nieustannie trwasz przy tym :) Podziwiam Cię,że znajdujesz na to czas!
Ach Joe! Polubiłam skubańca :) Mam nadzieję,że będzie im dobrze! Nie mogę się doczekać zakończenia tej historii!
I ciągle czekam na Bliźniaków :)
Ściskam mocno! <3
Kobieto, tak wspaniale piszesz że cały czas mam niedosyt. :) Jakoś to szybko zleciało z Poskromić złośnika, ale mam nadzieje że na jego miejsce pojawi się coś równie fajnego. :) Czekam na epilog i ciągle oczekuje na TwT. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńUwielbiam to opowiadanie i az mi szkoda, ze tak szybko sie ono konczy.
OdpowiedzUsuńPiszesz swietnie, ale to juz wiesz. Rzeczywiscie klimatyczny rozdzial jak na walentynki :)
Zycze Ci duzo weny i czasu oraz checi na pisanie :*