Nie było nawet
tak źle.
Musiał
przyznać, że Brey zadbał o wszystko. Był alkohol, różnego rodzaju jedzenie,
picie, przekąski i pokój wystrojony typowo na imprezę. W tle leciała muzyka, a
towarzystwo nawet całkiem dobrze się dogadywało. Joe przeważnie milczał. Nie
czuł się tu zbyt swobodnie, nie tylko dlatego, że co najmniej połowa
towarzystwa była homo. Znajdował się w domu swojego odwiecznego wroga. W domu…
Dobre sobie. To była najprawdziwsza, cholerna willa, które wcześniej mógł tylko
oglądać w telewizji. Brey był jedynakiem i mieszkał sobie tu jak król, podczas
gdy on z czwórką rodzeństwa gził się w mieszkaniu w bloku, które miało trzy
mikroskopijne pokoje, a klatka schodowa była wiecznie zarzygana albo zasikana.
Teraz, gdy patrzył na ten przepych w domu blondyna, jeszcze bardziej się
zawstydził tego, że pochodzi z patologicznej rodziny. Po raz kolejny zamarzył o
tym, aby dać swojemu rodzeństwu coś więcej niż miał on w ich wieku.
Colin
zaczął gładzić jego dłoń opuszkami palców. Gdyby nie to, że nikt nie mógł tego
zobaczyć, zapewne zdzieliłby go między oczy.
Szatyn
trochę go bawił. Odkąd postanowili „spróbować” i zaczęli regularnie uprawiać
seks (który był skandalicznie dobry, nawet jeśli Joe nie miał porównania), Colin
skakał wokół niego jak wokół swojej suki. Nawet na takiej imprezie ciągle mu
nadskakiwał. Podawał mu jedzenie, kurtkę, w domu coraz częściej robił śniadania
i… usługiwał mu. Po prostu, wystarczyło go o coś poprosić, a zazwyczaj, jeśli
nic ważnego akurat nie robił, z chęcią tą zachciankę spełniał. Mimo swojego
charakterku Joe nie nadużywał tej władzy, jaką miał nad starszym od siebie
mężczyzną. Chciał być jak najbardziej samodzielny i takie nadskakiwanie czasami
okropnie go drażniło. To, że Colin chciał to wszystko dla niego robić, było
MIŁE.
Nawet
jeśli nigdy nikomu by się do tego nie przyznał.
Rozejrzał
się po towarzystwie. Był już trochę pijany, Colin zresztą też.
Maja,
wściekle ruda, ale nawet ładna dziewczyna śmiała się z Theo, który siedział na
kolanach u Roberta i zawzięcie pokazywał jej język. Tomas rozmawiał z Lucasem,
który jako jedyny nie pił, zapewne żeby wszystkich odwieźć do domu. Joe doszedł
do wniosku, że coś za bardzo się poświęca dla zwykłego kumpla, ale wolał tego
nie komentować. Colin rozmawiał z Andy’m na jakieś błahe tematy, które Joe
zupełnie nie obchodziły. Ogółem było jednak dobrze.
Siedzieli
u Breya naprawdę długo, blondyn odwiózł ich do domu dopiero około drugiej w
nocy. Jak na taką małą imprezę i dość… komiczne towarzystwo, Joe musiał
przyznać, że mu się podobało. Coraz bardziej się sobie dziwił.
W
piątek w szkole powitały go dziwne serca poprzyklejane na ścianach i
podekscytowanie wśród reszty uczniów.
Walentynki.
WALENTYNKI!
Kurwa,
pomyślał nagle ze zgrozą. Colin chyba nie wyskoczy do mnie z bukietem kwiatów?
Miał
wielką nadzieję, że nie. Czy oni właściwie byli parą? Niby pieprzyli się ze
sobą na okrągło, ale to jeszcze nie oznacza, że są w sobie zakochani. No, on na
pewno nie był zakochany. W Colinie? To aż wydawało się śmieszne. Fakt, był
przystojny, ale czy facet może zakochać się w facecie? A nawet jeśli,
kompletnie nie gustował w facetach pokroju Colina. Po prostu… nie. Fajnie było
z nim uprawiać seks, ale jeśli chodzi o coś więcej… Nie.
Raczej
nie.
Właściwie
to nie wiedział. Nie chciał, zaraz jednak doszedł do wniosku, że to mogłoby być
całkiem… przyjemne.
Zmienił
zdanie na długiej przerwie, kiedy siedział sobie spokojnie w stołówce i jadł
śniadanie. Dwa stoliki dalej siedział Brey z ekipą pedałów. Joe cholernie
irytowało to, że odkąd Brey zaczął się zadawać z bandą ciot, jego popularność
jeszcze tylko wzrosła. To było niebywałe!
Razem
z nimi siedziała jeszcze Maja, rozmawiając sobie beztrosko z Tomasem. Bujała
się w nim, to było widać z daleka. Miłość wydawała się dobrym, choć nieznanym
Mullerowi, uczuciem. Tego dnia dowiedział się również, że niezwykle bolesnym.
Do
stolika Breya podeszła Mary – kiedyś dobra koleżanka do pieprzenia dla Breya i
obiekt zainteresowań na jego kumpla, Tomasa. Teraz Tramp (o ironio!) zajął jej miejsce
w grupie i dostała zgrabnego kopa w dupę.
Jej
oczy ciskały błyskawice w stronę Mai.
– Ty wstrętna suko! –
warknęła Mary wściekła. – Już się do niego przykleiłaś? Myślisz, że zechce taką
brzydką zdzirę jak ty? Ruchał cię ktoś kiedyś w ogóle, czy nawet na to nie ma
chętnych?
Wszyscy automatycznie
spojrzeli na Maję, która rozejrzała się po towarzystwie niepewnie, a potem
zawiesiła wzrok na blondynce.
– Czego chcesz? –
zapytała.
– Tomas jest mój.
Brunet uniósł brwi,
ale nic nie powiedział.
Mięczak, pomyślał
Muller. Z ciekawością przysłuchiwał się wymianie zdań.
– Może i był, kłamliwa
suko, ale jak widzisz, teraz ma cię w dupie. Wynoś się stąd i nie przeszkadzaj
– odszczeknęła się Maja, a Lucas zachichotał, widząc minę Mary.
Blondynka
poczerwieniała na twarzy ze złości. Złapała Maję za ubranie i zrzuciła ją z
krzesła. Ruda nie miała zamiaru być dłużna i gdy tylko wstała, od razu ją
popchnęła.
– Nie dotykaj mnie
tymi brudnymi łapskami! – warknęła Maja.
Mary też ją popchnęła.
– Brudnymi? Też coś!
Patrz się na swoje! Jesteś rudą wiedźmą, zwykłą kurwą, szmatą…
Maja uniosła
zaciśniętą pięść i po chwili Mary już leżała na podłodze. Z jej nosa leciała
krew.
– O, kurwa, ale akcja!
– krzyknął Theo, wychylając się, żeby lepiej widzieć.
Tomas patrzył na to
oniemiały, Robert udawał, że nic nie widzi, a Tramp… On chyba w ogóle nie
ogarniał, co się dzieje.
Mary nie miała zamiaru
odpuścić. Szybko wstała i złapała rudą za włosy. Maja odwdzięczyła się jej tym
samym.
– Tomas jest mój! –
warknęła Mary.
– Chyba kpisz! –
odparła Maja, wolną ręką uderzając przeciwniczkę w twarz. Od razu było widać,
że zna się na rzeczy. – Kto by chciał taką kurwę jak ty? Na pewno nie on!
– Nie obrażaj mnie,
suko, bo inaczej sobie pogadamy!
– Ale się boję! –
krzyknęła Maja z sarkazmem, wymierzając przeciwniczce kolejny mocny cios. – Nie
możesz znieść, że cię zostawił?! Nie zdziwiłabym się, jakby nie chciał cię
nawet z dopłatą.
Biły się dalej, a
wokół zbierało się coraz więcej osób, dopingując dziewczyny.
– Lucas, rozdziel je!
– Chyba żartujesz!
Nareszcie coś się dzieje.
Joe zaśmiał się w
duchu.
Po chwili wtrącili się
nauczyciele i rozdzielili dziewczyny. Obie patrzyły na siebie ze złością, ale
od razu było widać, kto wygrał. Lucas patrzył na Mary z satysfakcją. Dobrze
wiedział, że jej twarz tak szybko nie wróci do dawnego stanu.
Dyrektor zabrał
dziewczyny do swojego gabinetu, a reszta uczniów musiała iść na lekcje.
– Miłość boli –
stwierdził Joe cztery godziny później, kiedy razem z Colinem usiedli na kanapie
przed telewizorem z pizzą (obiadem) w ręku. Straus spojrzał na kochanka ze
zdziwieniem.
– Co?
– Miłość boli –
powtórzył rudy. – Dzisiaj na stołówce Maja pobiła się o Tomasa z taką jedną
zdzirą. To była niezła akcja, szkoda, że tego nie widziałeś.
– Ta Maja z imprezy?
– Mhm.
– O tego bruneta?
– Mhm.
Colin parsknął
śmiechem, wgryzając się w swój kawałek pizzy.
– Nieźle. Kto wygrał?
– Maja, oczywiście.
Biła się jak facet.
– Fajna z niej
dziewczyna. A propos bójek… Dzwonił dzisiaj Michael. Jego nauczyciel odszedł z
pracy, mają nowego wuefistę. Jest nim zachwycony.
– To dobrze.
Colin przez chwilę
milczał, a potem spojrzał na Mullera błagalnie.
– Joe? A może
poszlibyśmy do jakiegoś klubu czy coś… Pobawilibyśmy się i w ogóle… Byłoby
fajnie, nigdzie razem nie wychodzimy, ciągle siedzimy w domu. Trochę mi się już
nudzi.
Joe wolał nie
komentować tego, że chce gdzieś z nim wyjść akurat w walentynki i że mówiąc
„klub”, miał pewnie na myśli jakiś zlot ciot. Do których, niestety, Joe już
należał. Właściwie to sam miał ochotę gdzieś wyjść. Odkąd ojciec wyrzucił go z
domu, praktycznie nie spotykał się ze swoimi znajomymi ze szkoły. Większość
czasu spędzał w domu Colina, dochodząc do siebie po tym wszystkim, co go
spotkało. Przydałoby mu się trochę ruchu i relaksu.
– W porządku, możemy
gdzieś wyskoczyć. Dawno już nigdzie nie byłem.
Colin uśmiechnął się.
– To super. Będzie
zabawa!
Mam nadzieję, pomyślał
Joe. Colin po południu prowadził zajęcia z samoobrony, a Joe w tym czasie
sprzątał bałagan, jaki zostawili na sami koszykarze. Często po takich lekcjach,
kiedy Colin miał czas, uczył tylko jego. Wołał go i pokazywał różne ruchy,
które mogły pomóc rudemu podczas napadu. Nie, żeby zwykłe rozkwaszenie czyjegoś
nosa było złe, po prostu metody Colina były bardziej… subtelne.
Gdy już skończyli
rzucać sobą o matę – Joe oddychał ciężko, właściwie ledwo zipał – poszli pod
prysznic.
– Posuń się – mruknął
szatyn, wpychając się pod natrysk do Mullera.
– Spadaj, idź do
siebie – odparł Joe, odpychając ręce kochanka.
– Ej, bez takich, co?
– Bo?
Colin klepnął chłopaka
w tyłek. Joe spojrzał na niego z oburzeniem.
– Chcesz w pysk?
– Spróbuj szczęścia.
Na razie to ty zawsze dostajesz w pysk.
– Tylko dlatego, że ty
dłużej się w tym kierunku uczyłeś.
– Tak sobie tłumacz.
Joe prychnął, po czym
z całej siły uderzył Colina łokciem w brzuch. Szatyn jęknął i upadł na kolana,
kuląc się.
– Odbiło c–ci? To
b–boli, wiesz?
Joe westchnął. Nie
czuł się winny, chociaż wydawało mu się, że odrobinkę – ale tylko tak tyci tyci
– przesadził.
– Sam się o to
prosiłeś – powiedział.
– Normalnie nie
wierzę, że mi się podobasz – stęknął Colin, z trudem dźwigając się na nogi.
Oparł się o kafelki i odetchnął głęboko. Chyba naprawdę go zbolało.
– Twoja wina. Po
cholerę mnie prowokujesz?
– Kiedyś mnie
wykończysz, mówię ci.
Joe parsknął i
kontynuował kąpiel. Woda była wręcz gorąca, a stanie pod nią – bardzo
odprężające. Colin przez chwilę dochodził do siebie. Gdy już względnie mu
przeszło, spojrzał na kochanka z głupią miną.
– Joe?
– Tak?
– Czy mogę się teraz
do ciebie zbliżyć bez narażania się na ból?
Muller parsknął
śmiechem i pocałował szybko szatyna.
– Skoro ładnie
prosisz…
Colin westchnął ciężko
i przyciągnął chłopaka bliżej siebie. Pocałował go w szyję.
– Coś ci stoi – rzucił
Joe złośliwie.
– Za jakie grzechy? –
spytał Straus, wznosząc oczy do nieba. Joe pacnął go w ramię.
– Bez takich, co?
Tylko stwierdziłem fakt.
– Chodźmy już, zanim
to coś co stoi wejdzie w twój tyłek.
– Racja – odparł Joe.
– Lepiej nie robić tego w takich miejscach. Ruszaj dupsko i spadamy. Jestem
głodny.
– Jedliśmy przed
wyjściem.
– Jestem głodny.
– W porządku… Ciebie
naprawdę lepiej ubierać niż żywić.
– Ha ha ha. Bardzo
zabawne, wiesz?
– Wiem.
– Goń się.
– Sam się goń.
– Nie ma riposty?
Colin pokazał mu
środkowy palec. Joe uśmiechnął się, oglądając niewinnie zaciśniętą pięść.
– Naprawdę ci mało?
– Pff. Spadaj, chcę
dokończyć kąpiel.
– To ty do mnie
przyszedłeś.
– Mój błąd –
wymamrotał cicho Colin. Nie, żeby naprawdę miał parszywy humor, ale czasami
żałował, że zwyczajnie nie jest w stanie dopiec Joe do żywego. Przydałoby się
tak mu dosrać, żeby poszło mu w buty, o!
Po dość interesującej
kąpieli ubrali się i pojechali z powrotem do domu, gdzie obaj zdecydowali się
zmienić ciuchy na te lepsze. Odświeżeni, wypachnieni i ładnie ubrani udali się
do klubu gejowskiego w pobliskim mieście. Joe nie miał nawet pojęcia, że coś
takiego istnieje, a teraz stał w kolejce i ze zdziwieniem patrzył, jak Colin
wyciąga z kieszeni kartę członkowską.
– Chyba żartujesz –
mruknął Muller. – Byłeś tu wcześniej?
– No, jasne – odparł
Colin z uśmiechem. – Gdzieś musiałem wyrywać dupy.
– Zaraz cię strzelę.
– Przecież to samo
życie.
– Oszczędź m
szczegółów.
Colin tylko wywrócił
oczami. Kiedy była ich kolej, pokazał bramkarzowi kartę i weszli do środka.
Było już około
dwudziestej trzeciej i w klubie pojawiało się coraz więcej osób. Joe jeszcze
nigdy w życiu nie widział w jednym miejscu tyle osób homoseksualnych. Część z
nich tańczyła bez koszulek albo w samych majtkach. Było to zaskakujące
przemieszanie towarzystwa – na pewno znalazłby jakiegoś prawnika, lekarza,
murarza i cholera wie, co jeszcze. Wypatrzył kilka naprawdę przystojnych
facetów i chyba właśnie w tym momencie zdał sobie sprawę, że homoseksualiści to
nie tylko ktoś, kogo można zlać, jak nikt nie patrzy. To była ogromna grupa
luźno powiązanych ze sobą osób i chodzących ze sobą do łóżka na dobrowolnych
zasadach. Mieli swój świat, chociażby w tym klubie, gdzie nie musieli przed
nikim niczego udawać. Byli wolni na tyle, na ile tylko im pozwalano. A on do
nich należał.
Był jednym z nich, czy
tego chciał, czy nie.
Colin złapał go za
rękę i pociągnął w stronę baru.
– Coś mocniejszego?
– Nie dam się schlać w
klubie pełnym ciot – odparł od razu Joe, przerażony wizją jakiegoś geja
dobierającego mu się do tyłka i niemożliwością obrony.
Szatyn zaśmiał się.
– Dobra, to po prostu
coś na rozgrzewkę. Wybiorę ci coś.
Colin zamówił drinki,
które były w sam raz na podkręcenie temperatury, ale nie można się było nimi za
bardzo napić. Przez chwilę stali pod barem i pili, a potem, ku jego zdumieniu,
Joe zgodził się tańczyć.
Więc tańczyli. Na
początku zwyczajnie, blisko siebie, a jednak wyraźnie razem, a potem coraz
bliżej i bliżej, aż ich ciała ocierały się ze sobą praktycznie przy każdym
ruchu. Joe jak chciał, potrafił był naprawdę seksowny. Colin widział, że młode,
świeże „mięsko”, w dodatku tak urokliwie rude, robi niezłą furorę. Nawet co
odważniejsi próbowali mu go odbić, ale Joe obejmował wtedy mocno Colina za
szyję i patrzył na natręta NAPRAWDĘ morderczo. Colin znał ten wzrok i bardzo
dobrze wiedział, jak to może zniechęcać… albo nakręcać.
Gdy się zmęczyli,
poszli z powrotem do baru się czegoś napić, a potem znowu tańczyć… Colin już
nie pamiętał, kiedy tak dobrze się bawił. Joe nie robił mu już żadnych
problemów i nie protestował, kiedy go dotykał albo całował. Jeśli go zbytnio
nie drażnił, Joe dość żywiołowo reagował na różne pieszczoty. Zdarzało im się
siedzieć na kanapie przed telewizorem i dotykać powoli, najpierw po udach,
potem delikatnie masować krocze, aż w końcu obciągać sobie nawzajem ręką, by po
orgazmie zwyczajnie wrócić do oglądania filmu.
Czuł się z nim
zdecydowanie za dobrze. Kochał go i wiedział, że nic dobrego z tego nie
wyniknie.
Było około drugiej w
nocy, kiedy Joe wyciągnął z kieszeni telefon i spojrzał na niego ze
zmarszczonymi brwiami. Potem zerknął na Colina z nieodgadnioną miną i
powiedział grobowym głosem.
– Chyba musimy iść.
– Coś się stało? –
spytał Colin. Nie chciał jeszcze kończyć tego cudownego wieczoru.
– Mój stary umiera w
szpitalu.
~~#~~
Siedzenie w szpitalu
nie było ani ciekawe, ani fajne. Dla Joe była to tylko strata czasu, bo nic
ojcu do powiedzenia nie miał. Chciał tu jednak być da matki i młodszego
rodzeństwa, które teraz siedziało obok niego. Dean zasnął, trzymając mu głowę
na kolanie, Aleks drzemał w ramionach Colina, a mała Suzie ssała kciuk,
przytulona do Patrice. Matka rozmawiała z lekarzem.
Joe nie wiedział, co
teraz będzie. Nagła śmierć ojca – fakt, że staruszek jeszcze żył, niewiele go
obchodził – poważnie pokrzyżuje im plany i namiesza w życiu. Będzie musiał
znaleźć porządną pracę i pomóc matce jakoś się utrzymać, a w wakacje już
normalnie będzie mógł gdzieś zarabiać i pracować na pełny etat. Marzenie o
studiowaniu mógł już teraz porzucić – nie było sensu się łudzić, że kiedykolwiek
będzie miał możliwość skończyć kierunek, który sobie upatrzył. Przy dobrych
wiatrach uda mu się utrzymać rodzinę na odpowiednim poziomie. Musiał im jakoś
pomóc, w końcu jako najstarszy z rodzeństwa czuł się za nich odpowiedzialny. I
kochał ich, nawet jeśli działali mu na nerwy i nigdy im tego nie powie.
Zobaczył matkę idącą
korytarzem i rozmawiającą z przystojnym lekarzem. Tłumaczył jej coś zawzięcie.
Joe szturchnął Deana, a kiedy maluch się podniósł, wstał i podszedł do matki.
Nie chciał siedzieć w
tym przeklętym szpitalu ani chwili dłużej niż to absolutnie konieczne. Stary
nawet teraz robił im na złość i umierał, zanim Joe skończył szkołę. Zawsze
lubił im uprzykrzać życie i nawet w TAKICH chwilach się to nie zmieniło.
– I co? – spytał, podchodząc
do matki. Lekarz dziwnie zmierzył go wzrokiem.
Matka westchnęła
ciężko.
– Lekarza dają mu
kilka godzin życia. Jest przytomny i wszystko rozumie.
– Jak to możliwe, że
on już…? Mówiłaś, że ma pół roku.
– Ma przerzuty,
kochanie. Początkowo nikt nie zdawał sobie sprawy, że rak zaatakował również
jego kości i… To zwykłe niedopatrzenie.
– Chcesz do niego
wejść? – spytał lekarz. – Masz jeszcze okazję się z nim pożegnać.
– Nie, dzięki. Niech
zdycha w samotności – burknął chłopak.
– Joe! – powiedziałam
kobieta oburzona.
– Taka prawda, mamo.
Niech wszyscy się dowiedzą, że zwykły z niego palant. Jeśli chcesz tu zostać,
daj mi klucz, zabierzemy dzieciaki do domu. Już dawno powinny spać.
– Och, Colin znowu nam
pomaga. Na pewno nie ma nic przeciwko?
– Byliśmy na imprezie
– przyznał niechętnie.
– W Walentynki? –
zdziwił się lekarz.
– Dzień jak każdy inny
– odparł Joe. Widział, że mężczyzna mu nie uwierzył i przyglądał mu się z
zastanowieniem.
– Colin może
prowadzić?
– Wypił tylko trochę i
to w sporych odstępach czasu. Nic nam nie będzie.
– Aleks musi jeszcze
wypić lekarstwa, bierze go przeziębienie. A Suzie lepiej połóż z Patricem, może
bać się spać sama. Prawdopodobnie wrócę nad ranem…
– To może zostanę z
nimi na noc? Jutro w końcu i tak sobota.
Kobieta westchnęła.
– Nie chcę was
wykorzystywać.
– Daj spokój, mamo.
Żaden problem.
– Ale Colin…
– Nie będzie miał nic
przeciwko. Zajmij się tu wszystkim. Nie ma sensu, żeby dzieciaki się tutaj
męczyły.
– Dziękuję, Joe.
Chłopak wziął klucze
od matki i wrócił do Strausa.
– Jedziemy –
powiedział. Wziął na ręce siostrzyczkę i kiwnął głową braciom, że mają iść z
nimi.
– Co z tatą? – zapytał
Dean.
– Nie żyje – odparł
dobitnie rudy.
– Joe! – skarcił go
Colin, patrząc z niepokojem na dzieci, ale te nie wyglądały na zmartwione.
– Czy to znaczy, że
już nie będzie nas bił? – spytał cichutko Aleks, niesiony przez Colina.
– Dokładnie – odparł
Joe, uśmiechając się lekko do najmłodszego z braci. – Już nigdy więcej nie
podniesie na was ręki. Teraz mama będzie się wami zajmować.
– Będziesz mógł do nas
przychodzić?
– Jasne.
– I Colin też? –
zapytał Patrice.
– Jeśli chcecie.
– To super –
powiedział zaspany Dean.
W samochodzie tylko
Patrice nie zasnął i jako jedyny sam trafił do łóżka. Resztę zanieśli i
rozlokowali tak, żeby zostało jedno jeszcze dla nich. Joe nie chciał spać w
pokoju rodziców, więc Suzie położyli z Patricem, a Aleksa z Deanem i jedno
łóżko mieli jeszcze dla siebie. Colin się uparł, że zostanie z nim i mu pomoże,
zamiast jechać samemu do domu i wracać po niego rano. Joe był potwornie
zmęczony i stwierdził, że prysznic zdecydowanie może poczekać. Rozebrali się
pospiesznie i położyli spać na jego starym łóżku, ledwo się tam mieszcząc.
Przed snem Colin
jeszcze kilka razy słodko go pocałował, a potem obaj usnęli.
Rano obudził ich cichy
śmiech.
– Patrz, mamo. Śpią
razem.
– Tacy duzi, a boją
się spać sami.
– Ale wstyd.
– Dajcie im spokój…
Aleks, do łazienki umyć ręce i buzię. Jesteś cały brudny. Dean, Patrice,
nakryjcie do stołu i zerknijcie na Suzie. Ja chcę pogadać z Joe.
Colin otworzył jedno
oko i ziewnął szeroko, rozglądając się po pomieszczeniu. Nie kojarzył zbytnio
tego miejsca, dopiero po dłuższej chwili zorientował się, że jest w domu Joe.
Jego wzrok spotkał się z wyraźnie zdumionym wzrokiem matki Joe.
Spojrzał na rudzielca
wtulonego w jego tors i obejmującego go za szyję. Ten widok był zdecydowanie
jednoznaczny.
– Dzień dobry –
powiedział niepewnie. Nie chciał stawiać nikogo w niezręcznej sytuacji. Ani
Joe, ani jego matki, tym bardziej, że tej nocy umarł członek ich rodziny. To,
że nikt za nim nie płakał to już inna para kaloszy.
– Dzień dobry –
odpowiedziała całkiem spokojnie. – Chyba musimy porozmawiać.
Joe mruknął coś przez
sen, przekręcając się w ramionach Colina.
– Eee…
– Obudź go, zaraz
będzie śniadanie. Jak zjemy, chciałabym zamienić z wami kilka słów.
Skinął niepewnie
głową, a potem szturchnął dość mocno rudego, żeby się wreszcie obudził. Miał
przeczucie, że czekająca ich rozmowa nie będzie dla Joe zbyt przyjemna ani
ciekawa.
Straus nie znosił
niezręcznych sytuacji, a teraz władował się w taką po same uszy. Usiadł na
łóżku i potrząsnął kochankiem.
– Wstawaj.
– Mmm?
– Joe, wstawaj –
mruknął, szturchając go. – Twoja mama nas widziała jak śpimy.
– Coaaaah! – ziewnął
Muller, patrząc na szatyna nieprzytomnie.
– Twoja mama widziała
nas razem – powtórzył. – Jak śpimy. Chce z nami porozmawiać po śniadaniu na
osobności.
Joe zerwał się do
siadu i rozejrzał się po pomieszczeniu, jakby nie był pewien, gdzie jest. Przez
chwilę wyraźnie kojarzył fakty, a potem z powrotem upadł na łóżku i jęknął.
– O, kurwa!
– Lepiej chodźmy,
wszyscy już na nas czekają.
Joe niechętnie zwlekł
się z łóżka i pospiesznie zaczął zakładać spodnie, które leżały na podłodze.
Colin zrobił to samo.
– Powiesz jej prawdę?
– spytał.
Rudy naciągnął na
siebie bluzę, wzdychając.
– Chyba nie mam
wyjścia – mruknął. – Najwyżej pokaże mi drzwi.
– Nie wyglądała na
taką, która miałaby to zrobić.
– Nigdy nie wiesz tego
na pewno.
Gdy już się ubrali,
Joe ruszył w kierunku drzwi. Colin złapał go w pasie i zatrzymał.
– Co? – zapytał rudy.
– Cokolwiek powie ci
matka, jestem z tobą – obiecał Straus, całując chłopaka lekko w usta.
Joe parsknął cicho,
ale wyglądał na zadowolonego. Gdy weszli do kuchni, wszyscy od razu na nich
spojrzeli. Dzieci wyglądały na rozbawione, ale matka… Ona miała bardzo poważny
wyraz twarzy.
– Joe, myślałem, że
się niczego nie boisz – zaczął Dean – ale chyba jednak się myliłem. Aż tak się
wystraszyłeś, że musiałeś spać z Colinem?
– Dean…
– Dajcie spokój –
poprosił Colin, popychając rudego na krzesło. – Ja się bałem, więc Joe mnie
przytulił.
Patrice parsknął.
– Mięczak.
– Spokój – rzuciła
kobieta, patrząc ostrzegawczo na dzieci. – Jedzcie.
I jedli. W ciszy, bo
żadne dziecko nie odważyło się już odezwać. Colin czuł się nieswojo pod bacznym
spojrzeniem matki Joe. Obserwowała go przez całe śniadanie, zupełnie jakby
chciała znaleźć w nim coś… więcej. Czuł się jak pod lupą albo mikroskopem.
Zdecydowanie tandetne uczucie.
Gdy już wszyscy
zjedli, dzieci poszły bawić się do pokoju. W pomieszczeniu została tylko Suzie,
siedząc na kolanach matki.
– Czy moglibyście mi
wyjaśnić, co tak właściwie was łączy? – spytała poważnie. – Czy wy jesteście…
parą?
Zapadła cisza. Joe i
Colin rzucili sobie szybkie spojrzenie. Przez chwilę żaden z nich się nie
odzywał, aż wreszcie ciszę przełamał Joe.
– Tak.
Colin z trudem ukrył
uśmiech, czując radość w sercu. Skoro Joe powiedział to matce, to musiał
traktować ich związek poważnie.
– Ile to trwa?
– Colin przygarnął
mnie po tym, jak ojciec mnie wyrzucił – powiedział Joe niepewnie. – Poznaliśmy
się lepiej i tak jakoś wyszło.
– Rozumiem… Skoro
ojciec nie żyje, co zamierzasz teraz zrobić?
– To znaczy?
– Możesz mieszkać z
powrotem z nami. Nie ma już potrzeby, żeby Colin cię utrzymywał.
– Mamo…
– Oczywiście, możecie
się dalej spotykać. Nie ukrywam, że jestem w szoku… Chyba po każdym bym się
tego spodziewała, ale nie po tobie. Nie myśl jednak, że mi to przeszkadza.
Byłabym tylko wdzięczna, gdybyście zbytnio się z tym nie obnosili przy
dzieciach. Nie wiedziałabym, jak im to wytłumaczyć.
Colin zacisnął zęby,
patrząc niepewnie na kochanka. Joe miał się wyprowadzić? Ale… nie chciał, żeby
się wyprowadził! Nie przeszkadzało mu to, że musi go utrzymywać. Kupował tylko
trochę więcej jedzenia niż zwykle i miał trochę większe rachunki za wodę i
prąd. A tak? Na święta kupił Mullerowi kilka rzeczy i…
Joe nie mógł się
wyprowadzić!
– Chciałbym, żeby Joe
dalej ze mną mieszkał – powiedział w miarę spokojnie, modląc się, aby chłopak
nie zaprotestował. – Bardzo… chciałbym.
Joe spojrzał na niego
z jawnym zdziwieniem.
– Ale koszty…
– Stać mnie na to.
– Ale…
– I byłoby mi miło,
gdyby Joe ze mną został.
Colin nie chciał
patrzyć błagalnie na… swojego chłopaka. Naprawdę nie chciał. Nie powinien
wywierać na nim presji, w końcu Joe powinien sam zdecydować, gdzie chce mieszkać.
Szatyn jednak nie mógł się powstrzymać. Pragnął zatrzymać przy sobie rudzielca,
kłaść się z nim wieczorem do jednego łóżka i budzić przy nim. Chciał spędzać z
nim jak najwięcej czasu, a w jego domu mieliby dużo swobody. Nikt by ich nie
obserwował, nikt by się nie wtrącał. Byliby tylko oni dwaj.
– Myślałem, że
będziesz się cieszył z okazji do pozbycia się mnie – wymruczał zaskoczony Joe,
nie mając pojęcia, co o tym wszystkim myśleć.
Z jednej strony chciał
wrócić do rodziny. To był jego domu, było tu jego rodzeństwo i wspomnienia,
których nie chciał porzucać. No i przestałby wreszcie być na łasce Colina. To
zawsze jest niezręczne, kiedy jest się na czyimś garnuszku. Joe już się
przyzwyczaił, że to Colin za wszystko płaci, co nie znaczy, że łatwo mu to
przyszło. Wręcz przeciwnie, wciąż nienajlepiej się z tym czuł. Nie był to
jednak powód, żeby przestać z nim mieszkać. Niby kiedy uprawialiby seks, jeśli
nie podczas wspólnych nocy? Teraz, kiedy robili to codziennie, Joe nie potrafił
wyobrazić sobie, że spotykają się raz w tygodniu, żeby się porządnie
wypieprzyć. Na samą myśl przeszły go ciarki.
Nie, nie i
zdecydowanie nie. U Colina było mu dobrze, a teraz, kiedy ojciec umarł, będzie
mógł przychodzić do domu kiedy tylko zapragnie.
– Uhm… Chyba zostanę z
Colinem, mamo – powiedział niepewnie, rzucając ukradkowe spojrzenie swojemu
chłopakowi. Dopiero kiedy twarz Strausa rozjaśniła się na skutek promiennego
uśmiechu, rudy poczuł, że postąpił słusznie. – Będę, oczywiście, przychodził
codziennie. I w miarę możliwości pomagał ci finansowo. Chciałbym chociaż
skończyć szkołę, a potem pójdę do pracy, dobrze? Jakoś sobie damy radę.
Kobieta westchnęła
ciężko.
– W porządku, jeśli
taka jest twoja decyzja. Pamiętaj jednak, że w każdej chwili możesz do nas
wrócić.
Nastolatek uśmiechnął
się.
– Wiem.
Pogrzeb odbył się dwa
dni później. Joe opuścił dzień w szkole, ale nie powiedział nikomu ze
znajomych, że go nie będzie ani dlaczego. Starał się to utrzymać w tajemnicy.
Po pierwsze, nie potrzebował litości, a po drugie, jego stary to tylko jego
sprawa. I tyle.
Colin odwołał zajęcia
z samoobrony i poszedł z nim na pogrzeb. Kupili sporą wiązankę z napisem
„Ostatnie pożegnanie”. Colin stwierdził, że Joe nie powinien żałować na to
pieniędzy, bo to, że jego ojciec był okropnym, zapijaczonym sadystą nie
oznacza, że Joe ma się zniżać do jego poziomu. Poza tym, to było ostatnie
pożegnanie. Rudy nie zamierzał wracać na cmentarz po to, żeby się pomodlić,
zapalić świeczkę czy posprzątać. W jego przypadku pogrzeb był naprawdę
pożegnaniem, a w takich chwilach rzeczywiście nie warto robić nic głupiego.
Skoro już więcej nie zamierzał poświęcać ojcu nawet jednej myśli, wybrał sporą
wiązankę tylko z tym krótkim napisem. Bez imion, ckliwych słówek czy frazesów.
Po opuszczeniu cmentarza miał nadzieję zapomnieć, że ktoś taki jak Hanys Muller
w ogóle istniał.
Na pogrzebie było mało
ludzi, właściwie najbliższa rodzina, kilka starszych pań, które zawsze chodzą
na msze i delegacja z pracy. Na pogrzebie nikt nie płakał. Matka jedynie przez
chwilę wyglądała na lekko rozstrojoną emocjonalnie, ale szybko wzięła się w
garść. Colin i Joe stali całkiem z tyłu. Szatyn gładził go po ręce tak, żeby
nikt nie widział.
Na stypie pojawiło się
sporo osób odjezdnych, ale mało wspominali o zmarłym. Więcej czasu poświęcano
obecnej sytuacji ich rodziny, która praktycznie została bez większych środków
do życia. Co prawda po ojcu należała się renta, ale nie była to kwota równa
wypłacie. Joe jednak nie wątpił, że na razie starczy – w końcu skoro ojciec nie
żyje, nikt nie wyda co najmniej połowy tych pieniędzy na alkohol.
Siedział przy stole,
słuchając tego, co mówią jego krewi. Wzrok miał wbity w Colina, który usiadł po
turecku w przyległym pokoju i składał z Aleksem puzzle. Wyglądał śmiesznie,
mając na sobie schludny, modnie skrojony garnitur. Ci, co go uszyli, zapewne
nie spodziewali się, że właściciel będzie siedział na pełnym bakterii dywanu,
układając puzzle z pięciolatkiem.
– Co to za chłopiec? –
spytał wujek Joe, a brat jego matki.
Wszyscy zerknęli
ukradkiem na Colina.
– Hanys zdenerwował
się na Joe i…
– Wyrzucił mnie z domu
– dokończył Joe, nie patrząc na matkę. – Colin zabrał mnie do siebie, zanim
zamarzłem na śmierć. Mieszkam u niego.
Ani myślał wyznawać
tym wszystkim ludziom prawdę.
– Przygarnął cię z
ulicy? – zdziwiła się jedna z ciotek. – Obcego?
– Gdyby tego nie
zrobił, to na mój pogrzeb byście przyjechali – powiedział Joe dobitnie.
– Nie przesadzaj –
wujek zaśmiał się sztucznie.
Joe popatrzył na niego
z niechęcią. Nigdy go nie lubił i to z wzajemnością.
– Umierałem, kiedy
mnie znalazł.
Przy stole zapadła
cisza. Mężczyzna spojrzał podejrzliwie na Strausa, który śmiał się właśnie z
czegoś z Aleksem. Do ich zmagań z puzzlami dołączył również Dean. Patrice
buszował w kuchni między ciastami – uwielbiał słodkości w każdej postaci. Suzie
odbywała swoją drzemkę w drugim, zamkniętym pokoju.
– Colin to dobry
chłopiec. Joe miał szczęście, że go spotkał – stwierdziła jego matka.
Tak samo dobry jak
seks z nim, pomyślał Joe. Wstał od stołu i poszedł do Colina i młodszych braci.
Usiadł obok nich i zaczął im pomagać, co chwil wymieniając z Colinem
zaskakująco czułe spojrzenia.
Tak… To naprawdę
szczęście, że go poznałem, pomyślał Joe.
***
Tekst niesprawdzony, ale taki fajnie długaśny, więc mam nadzieję, że zrekompensuje Wam ewentualne niedociągnięcia.
Pozdrawiam!
Po pierwsze: Hurra, nowy rozdział :-) tylko mi się tak dłużyło, czy komuś jeszcze???
OdpowiedzUsuńPo drugie Joe jest bardzo specyficzną - realistyczną - postacią. Co notkę mam ochotę go żałować, ale byłoby to w pewien sposób uwłaczające dla jego dumy (i co prawdopodobnie niezbyt dobrze świadczy o moim zdrowiu psychicznym - przejmować się uczuciami nieistniejącej postaci). Dobrze, że powoli akceptuje swój związek z Collinem i swoją orientację. Cieszę się też, że pozwoliłaś mu skończysz szkołę, a jaram się ponownym opisem bójki Mai z Mary :-) i nazwijcie mnie suką bez serca, ale jestem cholernie zadowolona z faktu, że zmarł ojciec Joe, a nauczyciel od WF zwolnił się ze szkoły. Chociaż dla obu wymyśliłabym dużo surowszą karę.
Po trzecie: hurra, teraz będzie (powinno być.. ślicznie proszę *oczy kotka ze Shreka*) TwT :-)
Pozdrowienia i weny życzę
kofeina
Jeszcze raz ja: z dwoma wielkimi prośbami.
UsuńProśba nr 1. Dodaj szybko rozdział, proszę!
Uzasadnienie: jutro bądź pojutrze się zafarbuję - na prawie czarno z ciemnego blondu. I w razie czego przyda mi się pocieszenie, ponieważ ta chęć zmiany jest po części Twoją winą. Dlaczego? Wyjaśnia to...
Prośba nr 2. Dodaj miniaturkę do ,, Czarnego".
Uzasadnienie: czytałam go po raz pewnie 20 i całe opowiadanie jest z perspektywy Toma. A ja bym chciała coś o Billu... I byłabym Ci bardzo wdzięczna, gdybyś coś napisała. Może to być takie krótkie streszczenie ich historii, albo (co bardziej by mnie ucieszyło ;-) kilka rozdziałów z perspektywy Billa (ekhem... Zakład-Dzień po... ekhem...).
Hmm... Nooo... Taki tam pomysł... Co Ty na to???
No cóż nie zanudzam więcej. Powrócę jako Czarny - w wersji żeńskiej (chociaż Bill jest dosyć androgeniczny, więc można by rodzaju nie zmieniać).
I no cóż trochę się boję, a jak się boję, to mam słowotok. Ale taki zupełny offtop top to nie jest, co?
Dobra kończę
Pa :-*
Rozdział suuper nie mogę się doczekać następnego :D Nao
OdpowiedzUsuńOdcinek świetny i tym razem naprawdę długi. Zawsze możesz takie pisać. ;) I też czekam na TwT jak już tu ktoś pisał. Mam w tym tygodniu 3 terminy zerowe ale będę tu wchodzić codziennie. :) pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPodpisuję się pod słowami kofeiny rękami, nogami i patelnią... ;)
OdpowiedzUsuńRozdział zabawny, czuły i lekko filozoficzny (ale naprawdę lekko).
Twierdzisz, że tekst był niesprawdzany, lecz znalazłam tylko kilka literówek, ale pamiętam jedynie, że gdzieś na początku zamiast "sali" było "sami". Inne jakoś mi wyleciały z pamięci...
Miłego wieczoru :)
Ri
Cudny rozdział.
OdpowiedzUsuńW oczy rzuca się jak Joe musiał bardzo nienawidzić ojca, ale nie dziwie się. Był skurwielem. Za to rozbroiły mnie dzieciaki. Słodko :33
Uwielbiam to opowiadanie <3 Czyta się lekko i przyjemnie. Mimo tam kilku literówek, które mi nie przeszkadzają, bo ja tam znawczynią języka nie jestem, było świetnie od samego początku do samiutkiego końca :)
Kochaam relacje Joe i Collina, chociaż nadal nie bardzo mi się podoba, że Rudy traktuje to tylko jako przygodny seks. Liczę, że wkrótce odwzajemni uczucia Collina <3
Takie kawaiii <333
~Psychedelic smiles
Bosssski rozdzial!!<3<3<3
OdpowiedzUsuńUwielbiam to opowiadanie :D
Joe i Collin sa mega uroczy i sweet :*
Cudna historia i czekam na kontynuacje :)
Jaki słodcy xd
OdpowiedzUsuńIle rozdziałów jeszcze przewidujesz?
Bardzo podoba mi się to opowiadanie, szkoda by było żeby szybko je kończyć :>
ROZDZIAŁ CIEKAWY, CHOĆ MUSZE PRZYZNAĆ, ŻE TEGO OPOWIADANIA NIE CZYTAŁAM CAŁEGO
OdpowiedzUsuńBARDZIEJ SKUPIAM SIĘ NA TWOICH REWELACYJNYCH TWINCESTACH
DUŻO WENY ŻYCZĘ
PS.ZAPRASZAM NA MOJE BLOGI
twincest-tokio-hotel-by-kotek.blogspot.com/
ie-by-kotek.blogspot.com
adam-and-tommy-love.blogspot.com
Kocham Twoje nieziemskie slashe!!! A wszystko co jest tylko zwiazane z Odkryc Siebie przyprawia mnie o szybsze bicie serca. Doslownie! Uwielbiam to jak wszystko dzieje sie tak spontanicznie^^ Moge oczami wyobrazni zobaczyc jak to sszystko sie rozgrywa <3
OdpowiedzUsuńKocham Joe i Collina. Ich temperamentne charakterki sa bosko wykreowane. Tylko pogratulowac :>
~Fluffery^^