Joe jęknął mimowolnie,
gdy ręka mężczyzny zacisnęła się w jednym z jego najintymniejszych miejsc. Na
początku chłopak myślał, że Colin zamierza w ten sposób go jakoś przystopować i
oddać przysługę sprzed kilku dni.
Pomylił się.
Colin przewrócił go na
plecy, samemu nachylając się nad nim. Jego oczy płonęły z pożądania, które Joe
zwyczajnie przerażało. Jeszcze gorsze było to, że zamiast jakoś go odepchnąć,
odruchowo rozchylił nogi, pozwalając mu się tam dotykać i pieścić. To było
chore. On był chory.
Szatyn wprawnymi
ruchami ugniatał jego krocze, z aprobatą przyjmując fakt, że Joe zaczął
twardnieć.
– J–ja nie… – zająknął
się rudy. Jego policzki pokryły się czerwienią.
– Dobrze ci?
– J–ja…
Joe wierzgnął, gdy
intensywność pieszczoty zwiększyła się. Colin odpiął mu zamek w spodniach i
wsunął dłoń do środka, dotykając jego męskości jedynie przez slipki. Muller
jęknął przeciągle, odrzucając głowę do tyłu. Od razu znienawidził się za ten
dźwięk, ale nic nie mógł poradzić, że to było takie przyjemne.
– Faktem jest –
mruknął Colin – że żadna baba nie będzie potrafiła cię pieścić tak, jak inny
facet. A wiesz dlaczego? Po prostu ona nie wie, co sprawia nam przyjemność.
Musi się tego nauczyć. MY to wiemy.
– J–ja…
Ciepłe palce odsunęły
materiał na bok, uwalniając twardego i lekko wilgotnego członka. Joe ponownie
jęknął, zamykając oczy. Colin pogładził kciukiem główkę, rozsmarowując po całym
rowku białą, lepką ciecz.
– Już blisko, co? –
spytał mężczyzna, uśmiechając się lekko. Ciepło. Bez cienia wyższości czy
triumfu. Zachowywał się, jakby po prostu chciał sprawić mu przyjemność.
Joe był tak
skoncentrowany na pieszczocie – nawet jeśli po wszystkim zamierzał kopnąć
Colina w jaja – że nie zareagował, gdy ciepłe usta przykryły jego własne i
musnęły je lekko. Zakwilił cicho, czując coraz bliższe spełnienie. Zaczął
poruszać biodrami, chcąc to wszystko przyspieszyć, ale Colin mu nie pozwolił.
Jego język po raz kolejny przecisnął się między jego wargami i zaczął dokładnie
zgłębiać wnętrze.
– Wiesz co? –
wymruczał szatyn w jego usta. – Z przyjemnością zrobiłbym ci loda. Jaka szkoda,
że sobie nie zasłużyłeś.
W pierwszej chwili
oczy Joe otworzyły się szeroko, a w kolejnej chłopak już dochodził obficie w
rękę starszego od siebie mężczyzny. Najbardziej żenujące było to, że szczyt
pomogła mu osiągnąć wizja Colina biorącego do ust jego członka.
Przez chwilę leżeli,
oddychając ciężko. Colin schował z powrotem członek Joe w bieliznę i zasunął mu
zamek błyskawiczny. Objął go lekko ramieniem, czekając na jego reakcję.
Joe jednak niezdolny był do jakiegokolwiek
ruchu. To, co się wydarzyło, było zbyt świeże i, niech to szlag trafi, cudowne,
żeby móc to jakoś zakwalifikować. NIKT go jeszcze tak nie nazywał. Chociaż Joe
nigdy by się do tego nie przyznał, był prawiczkiem. Większość osób myślała, że
zalicza panny spoza szkoły, ale prawda była taka, że nigdy się nimi specjalnie
nie interesował. Owszem, podniecały go. Lubił się całować i obmacywać je, ale
nigdy nie skorzystał z okazji do pogłębienia znajomości. Jakoś tak… po prostu
nie.
– Zabiję cię – mruknął
rudy w pewnej chwili, odsuwając się od Colina i wstając. – Zabiję jak tylko się
wyśpię.
– Jak tam Joe?
Colin uśmiechnął się
kpiąco, wpuszczając do domu Andy’ego i nieznanego mu blondyna.
–Wredny jak zwykle,
ale powoli zaczynamy się dogadywać.
Andy kiwnął głową. Nie
pytając o pozwolenie, odwiesił kurtkę i poszedł od razu do kuchni, chcąc zrobić
sobie coś do picia. Czuł się jak u siebie w domu.
– O mój Boże!...
Colin wywrócił oczami,
widząc jak Andy szeroko otwartymi oczami patrzy na pobojowisko w jego kuchni.
Wszystkie talerze były pobite, sztućce rozrzucone po całej kuchni, powywracane
krzesła i... Tam było po prostu wszystko.
Ani Joe, ani Colin nie
chcieli tego sprzątać.
– Mieliśmy małą
sprzeczkę – wyjaśnił mężczyzna, rumieniąc się lekko i drapiąc po głowie.
– Umówiliście się już
jakoś co do jego przebywania tutaj? – zapytał Tramp.
Theo rozglądał się z
ciekawością i głupawym uśmiechem na twarzy. Colin w tym czasie zrobił
sugestywny ruch biodrami.
– Zgodził się?
– Jeszcze nie, ale
jestem na dobrej drodze, żeby go przekonać. Słuchaj, po świętach wraca do
szkoły. Może udałoby ci się jakoś załatwić dla niego wszystkie notatki? Wiem,
że chciał wziąć się za naukę. Jest mu głupio, że znalazł się w takiej sytuacji.
– Theo mu pożyczy,
prawda?
Chłopak kiwnął głową.
– Jasne, nie ma
sprawy, o ile wrócą w jednym kawałku – mruknął blondyn, przyglądając się
rozwalonemu krzesłu.
– A jak jego rany?
Colin westchnął.
– Już lepiej. Wczoraj
mi zemdlał i uderzył się w głowę, musiałem go zawieść do szpitala, ale poza tym
wszystko jest w porządku.
Andy pokręcił jedynie
głową. Joe prawie zgodził się na seks z facetem.
Świat staje na głowie.
– Podrzucę mu zeszyty
na święta, co? – odezwał się Theo. – Teraz jeszcze będą mi potrzebne. Przez
święta spokojnie wszystko uzupełni.
– Super. Dzięki.
– Gdzie on w ogóle
jest?
– Śpi. I całe
szczęście.
– Przydałaby ci się
sprzątaczka – stwierdził Andy.
– To ktoś w ogóle
zgodziłby się za to zabrać? – spytał Theo z krzywą miną. – Ja wolałbym dać się
poćwiartować niż zmusić do posprzątania tego syfu.
– Dzięki – mruknął
Colin.
– Jestem tylko
szczery.
– I bezczelny.
– Żadna nowość – dodał
Tramp. – My chyba już sobie pójdziemy, wpadliśmy, bo akurat przechodziliśmy w
pobliżu. Powodzenia w… polowaniu.
Colin parsknął, kręcąc
głową. Andy pociągnął kolegę do drzwi, zostawiając mężczyzn samego.
Może Andy miał rację?
Chyba faktycznie powinien gdzieś zadzwonić, żeby ktoś to posprzątał. Nie miał
nic przeciwko syfowi, ale to… To już była zdecydowana przesada.
– Wyglądasz jakbyś
myślał. To straszne.
Colin obejrzał się.
Joe stał w progu i tarł zaspane oczy. Nawet nie do końca przytomny potrafił
człowiekowi przygadać.
– Wyglądasz jakbyś
chciał posprzątać kuchnię. To cudownie!
Joe spojrzał na
mężczyznę jak na wariata.
– Nie ma opcji, żebym
to posprzątał.
– Bo?
– Bo nie i już.
– Niewdzięcznik – burknął
Colin. – Byli tutaj twoi koledzy.
– Moi koledzy? –
Muller uniósł brwi.
– Mhm… Andy i jakiś
chłopak z twojej klasy. Theo czy jakoś tak.
Joe skrzywił się.
– Kolejny pedał.
– Super, czyli go
znasz. Zgodził się pożyczyć ci zeszyty na święta. Obiecałem mu, że ich nie
zniszczysz w przypływie wisielczego humoru.
Joe uśmiechnął się
kpiąco. Szczerze powiedziawszy na początku o tym pomyślał. Nie przepadał
zbytnio za Theo. Zresztą, był niemal na sto procent pewny, że Theo też go nie
lubił, bo i czemu miałby? Gdy blondyn w drugiej klasie przeniósł się do ich
szkoły, Joe robił wszystko, żeby zatruć mu życie. Było to mniej więcej to samo,
co Lucas robił Andy’emu na początku ich znajomości. Ciągłe zaczepki,
wyśmiewanie, bicie, szykanowanie… Skończyło się po kilku tygodniach, kiedy za
blondasem wstawił się Robert, kujon z ich klasy. Chociaż nie wyglądał na
takiego, był naprawdę silny i zaczął pilnować, żeby nikt nie mógł zrobić Theo krzywdy.
Joe początkowo był zły z tego powodu, ale potem sobie odpuścił. W końcu Theo tak
naprawdę nic mu nie zrobił, a i to, że nie reagował na zaczepki bardzo rudzielca
denerwowało. Cała sprawa rozeszła się po kościach. Została tylko ledwie
wyczuwalna wrogość.
Zdziwiło go, że Theo
się zgodził pożyczyć mu zeszyty. Na pewno nikt go do tego nie zmusił – tego
głupka nie szło zmusić do czegokolwiek. Był uparty jak osioł i jeśli sobie coś
wbił do głowy, nie było szans, żeby mu to wyperswadować. Czy to oznaczało, że
blondas puścił w niepamięć to, co działo się niecały rok wcześniej?
Nie chciało mu się w
to wierzyć.
– Co mu zrobiłeś, że
się zgodził? – spytał Joe, wyciągając z lodówki jogurt do picia.
Colin uniósł jedną
brew.
– A co miałem mu
zrobić? I czemu?
– Theo mnie
nienawidzi.
– Dlaczego?
– Hm, pomyślmy… – Joe
udał, że się zastanawia. – Może dlatego, że przez kilka tygodni tak dałem mu w
kość, że na przerwach chował się w łazience dziewczyn, a na mój widok dostawał
gęsiej skórki?
– Chuj z ciebie, Joe –
stwierdził szatyn. – Wygląda na fajnego chłopaka.
– I jest pedałem.
– I co z tego?
– To, że ja nie lubię
pedałów.
– Łamiesz mi serce.
– Nie wątpię.
– Wiesz, że wyżywanie
się na innych ludziach nie naprawi twojej sytuacji w domu? – Joe drgnął. – Och,
dobrze strzeliłem? Słuchaj, wiem jak to działa. Moja stara była alkoholiczką. Może
to śmieszne, ale jak byłem mały mój ojciec często wyjeżdżał w delegację i
zostawiał mnie i moje rodzeństwo z matką, która bardzo lubiła widzieć jak
płaczemy i zadawać nam ból. Omal nie zabiła mojego brata.
– Żartujesz! –
parsknął Joe z niedowierzaniem.
Colin pokręcił przecząco
głową.
– Bynajmniej. Pewnego
razu ojciec wrócił akurat w momencie, kiedy go katowała. Był przerażony i
wściekły. Wtedy po raz pierwszy widziałem jak ją uderzył. Okazało się, że jest
chora psychicznie. Traumatyczne przeżycia z dzieciństwa skrzywiły jej psychikę
do tego stopnia, że nie potrafiła nas inaczej traktować. Ona wyniosła to z
domu, a z naszego wyniósł to mój brat. Dopiero w momencie, kiedy zabił swojego
partnera, dotarło do niego, że robi źle.
– Kolejny gej?
Colin skinął smutno
głową.
– Może to dlatego, że
znęcała się nad nim kobieta? Znienawidził za to wszystkie. Tak samo mogło być w
moim przypadku, chociaż ja do bab nic nie mam. W każdym bądź razie na studiach
znalazł sobie cudownego chłopaka. Był jak marzenie. To była miłość o jakiej
piszą tylko w książkach, dopóki mój brat nie zaczął być chorobliwie zazdrosny.
Zaczął tamtego chłopaka źle traktować, bić. Bał się, że on od niego odejdzie.
Pewnego dnia uderzył trochę za mocno. Po awanturze położyli się normalnie spać.
Rano chłopak już nie żył. Mój brat uszkodził mu narządy wewnętrzne, dostał
silnego krwotoku. Przypadek jeden na milion. Prawdopodobnie mogliby to
zatrzymać, gdyby w nocy pojechali do szpitala, ale po tym, co się stało, Gray
zapewne bał się prosić o pomoc. Gdy mój brat zdał sobie sprawę z tego, co
zrobił, a na komisariacie powiedzieli mu, że Gray bardzo cierpiał, gdy umierał,
było już po wszystkim.
– Po wszystkim…? –
spytał Joe niepewnie. Ta historia była przerażająca. – To znaczy?
Colin przełknął ciężko
ślinę.
– Mój brat popełnił samobójstwo.
Powiesił się w więzieniu. Naprawdę kochał tego chłopaka. Na początku, gdy się
dowiedziałem, że przez niego Gray umarł, miałem ochotę go zabić. Cała rodzina
się go wyparła, ale on niezbyt się tym przejął. Wkrótce po rozprawie, gdy już
trafił do więzienia, powiesił się.
– J–ja… Em… Przykro mi
– powiedział rudy cicho. Nie wiedział, co jeszcze mógłby dodać.
– Nie mówię ci tego,
żeby cię w jakiś sposób zakłopotać. Po prostu chcę ci uświadomić, że przemoc
nigdy nie prowadzi do niczego dobrego. Nie masz pojęcia, ilu ludzi w
dzisiejszych czasach popełnia samobójstwa. Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, co
robisz? Co byś zrobił, gdyby taki Theo nie wytrzymał twoich zaczepek
psychicznie i popełniłby samobójstwo?
– Możemy zmienić
temat? – spytał Joe niechętnie. Nie chciał o tym rozmawiać.
– Jak chcesz, ale
przemyśl to. Tolerancja to zaskakujące zjawisko. Wielu młodych gejów nie może
się pogodzić ze swoją orientacją. Trafiłeś na takiego, który miał głęboko w
dupie, co ktoś o nim myśli. Ja znam wielu, którzy nie mieli tyle pewności
siebie. Serio, Joe. To twoje życie i możesz robić, co tylko chcesz, ale
krzywdzenie innych tylko dlatego, że ktoś krzywdzi ciebie, to nie jest
rozwiązanie.
– To nie było tak…
Colin spojrzał na
chłopaka z politowaniem.
– W takim razie dlaczego
to robiłeś?
– Bawisz się w
psychiatrę? Powiedziałem, że nie chcę o tym gadać.
– W porządku.
Obiecujesz, że to przemyślisz?
Joe wywrócił oczami,
ale skinął lekko głową. Colin uśmiechnął się. Nachylił się i niespodziewanie
pocałował go w czoło. Rudy drgnął, po czym spojrzał na mężczyznę morderczo.
– Wygląda już lepiej –
mruknął Colin, opuszkami palców gładząc szwy na skroni chłopaka. Joe jęknął i
odsunął głowę.
– Zostaw, boli.
– Przed świętami
zawiozę cię do szpitala, żeby ci to zdjęli. Wolałbym nie pokazywać cię mojej
rodzinie w takim stanie. Jeszcze pomyślą, że jesteś jakąś ofiarą gwałtu czy
coś.
– Przecież prawie
jestem! – powiedział Joe. – Ej, zaraz. Chwila. Twojej rodzinie?
– Mhm. Mieszkają w
St.Georg. Chyba że masz ciekawsze plany?
– Nie, nie…
– Czyli ustalone.
~~#~~
Joe nie wierzył, że to
robi, ale cóż… Życie jest pełne niespodzianek, prawda? Jednego dnia ktoś sobie
żyje w miarę spokojnie w takim Hamburgu, a drugiego zostaje wyrzucony z domu i
uratowany przez zboczonego geja, który nie może utrzymać łap przy sobie. I mimo
że Joe naprawdę się to wszystko nie podobało – tak przynajmniej sobie mówił –
nie mógł zaprzeczyć, że Colin naprawdę wiele dla niego zrobił. Bo zrobił. Nie
miał żadnego obowiązku ratowania go na moście, a potem, gdy poznał okoliczności
próby samobójczej Mullera, proponowania mu mieszkania u niego. W dodatku
cierpliwie znosił wszystkie jego
uszczypliwe komentarze i nie pokazał mu wycieraczki. Joe tego nie okazywał, ale
był mężczyźnie naprawdę wdzięczny. Bardzo. Żył sobie spokojnie, bez strachu, że
ktoś zrobi mu krzywdę. No, ciągle był napastowany seksualnie, ale to akurat nie
był dla niego aż taki wielki problem. Potrafił się bronić bardzo skutecznie, a
poza tym nie sądził, żeby Colin chciał go do czegoś zmusić. On po prostu próbował
i Joe nie mógł mieć do niego o to pretensji.
Gdyby jemu podobała
się jakaś seksowana laska, też by próbował, nawet jeśliby się jej to nie
podobało.
Sprzątając pobojowisko
w kuchni (nikt jeszcze tego nawet nie tknął palcem), doszedł do wniosku, że nie
ma sensu sobie wmawiać, że podchody Colina nie są przyjemne. Był nastolatkiem i
każda możliwość rozładowania napięcia seksualnego była dla niego wygranym losem
na loterii. W domu często się masturbował pod kołdrą przed snem, chyba że Aleks
przychodził do niego spać. Już wcześniej podejrzewał, że nie jest osobą, której
jednorazowy seksik w tygodniu spokojnie wystarczy. Miał spory apetyt i nic nie
mógł na to poradzić. Co prawda nie chciał, żeby Colin zbytnio się zapędzał. Nie
był gejem i jego umizgi stawiały go w niezręcznej sytuacji. W końcu był u niego
na garnuszku. Jeśli Colin się uprze, nie będzie miał innego wyjścia jak pozwolić
się… przelecieć. Gdyby teraz wyleciał z domu, już nikt by mu nie pomógł. Nie
było szans, żeby znalazł się jeszcze jeden taki idiota jak Colin i zaproponował
mu wspólne mieszkanie. Czy tego chciał czy nie, Colin był jego ostatnią deską
ratunku.
Przerażające.
Krzywiąc się, wyniósł
worek pełen pobitych talerzy i szklanek do śmietnika stojącego na końcu ulicy. Dwa
razy omal się nie wywrócił na śliskim chodniku. Śniegu napadało prawie po
kolana – aż dziwne, że Colin zdołał jakoś wyjechać z podwórka. Miało go nie być
jeszcze przez około dwie godziny, więc Joe miał nadzieję, że do tego czasu
sprzątnie w tej przeklętej kuchni. Niestety, tylko w taki sposób mógł mu się
odwdzięczyć za gościnę i to, co dla niego zrobił. INNY sposób zapłaty miał być
ostatecznością, o której nawet nie chciał myśleć. Nie był pedałem. Lubił
dziewczyny i nie chciał tego zmieniać. Nie chciał, żeby ktoś go brał jak dziewczynę…
Sapał mu do ucha i spuścił się w niego, gdy będzie po wszystkim… Nie chciał,
żeby penis obcego faceta znalazł się w jego odbycie i penetrował go, choćby
miało to być przyjemne i zrobione naprawdę delikatnie. Nie chciał i bał się
tego. Bał się, że nie będzie mógł odmówić ze strachu przed ponownym
wyrzuceniem. Nie chciał po raz kolejny trząść się ze strachu, kiedy będzie
zmuszony stanąć na moście, a potem skoczyć do lodowatej wody. Był tylko
człowiekiem.
Było mu trochę głupio,
że wprosi się do szatyna na święta. Nie sądził jednak, żeby Colin pozwolił mu
zostać samemu w domu, a gdyby chciał go oszukać, że spędzi te święta mimo
wszystko z rodziną, musiałby sobie znaleźć nocleg na kilkanaście dni.
Niewykonalne.
Westchnął ciężko.
Zacisnął zęby, próbując domyć jeden z talerzy, ale zaschnięta resztka jedzenia
przywarła do niego tam mocno, że nawet wrzątek nie był w stanie się tego
pozbyć.
Rudy prychnął, po czym
wziął talerz w dwa palce i spojrzał na niego z niesmakiem.
– Pa pa! – mruknął,
upuszczając go. Talerz rozbił się na podłodze na kilkanaście kawałków,
mniejszych i większych. Jego los podzieliły jeszcze dwa inne talerze, które
zmiótł na szufelkę i wyrzucił do śmieci. Resztę jakoś domył.
Zadowolony, że uporał
się z problemem, zabrał się za resztę domu. Zanim Colin wrócił, dom wręcz lśnił
czystością. Joe był bardzo z siebie zadowolony. Nawet wstawił pranie i udało mu
się niczego nie zepsuć, a wszystko dzięki mamie, która często czegoś od niego
chciała podczas sprzątania. Miał więc okazję podpatrzyć jak się robi niektóre
rzeczy.
– No, nie wierzę.
Joe obejrzał się na
mężczyznę, który wszedł właśnie do domu.
– Jeśli w ciągu pięciu
sekund nie zdejmiesz butów, będziesz mył podłogę! – powiedział groźnie rudy,
splatając ręce na piersi.
– He? – zdumiał się
Colin.
– To, co słyszałeś.
Nie mam zamiaru znowu sprzątać tego syfu, więc lepiej się postaraj, żeby
utrzymać porządek jak najdłużej.
– Widzę, że złośnikowi
nie dopisuje humor. Co się stało?
– A co miało się stać?
– Może to, że
posprzątałeś? – spytał retorycznie Colin, unosząc kpiąco brew.
Joe, nie wiedzieć
czemu, speszył się.
– Znaj moje dobre
serce. Skoro już wróciłeś, wychodzę.
– Gdzie?
– Daleko. Nie wiem,
kiedy wrócę.
– Ale…
– Radzę ci nie
nabrudzić bardziej niż to absolutnie konieczne – ostrzegł Joe, zakładając
kurtkę i buty.
– Ale…
– Na razie! – rudy
trzasnął drzwiami zanim Colin zdążył dokończyć zdanie.
Joe wyszedł na cały
dzień, bo chciał znaleźć jakąś pracę. Koniecznie musiał zarobić trochę
pieniędzy, żeby pomóc matce z prezentami dla dzieciaków. Może nie okazywał tego
zbytnio żadnemu z nich, ale naprawdę kochał swoje młodsze rodzeństwo.
Najbardziej związany był z Aleksem, bo pięciolatek był na tyle duży, żeby
pojąć, że ojciec to zwykły chuj i nie warto mieć w nim autorytetu i na tyle
mały, że potrzebował kogoś w charakterze taty. Skoro jego prawdziwy ojciec nie
mógł mu tego dać, dziecko znalazło sobie inny autorytet – starszego brata,
który nie bał się go przytulic, gdy ten naprawdę tego potrzebował. Aleks już od
ponad roku marzył o prawdziwej kolejce elektrycznej, na którą przy pijaństwie
ojca nikogo nie było stać. Matka nie mogła mu jej kupić, bo cena kilkakrotnie
przewyższała kwotę, którą mogła wydać na jedno dziecko. Teraz on odszedł, ale
przecież mama dała mu pieniądze… Zwróci je, ale czy przed świętami? Tego nie
wiedział.
Niestety, niczego nie
udało mu się znaleźć. Wielu chętnych z ostatniej chwili, tak jako on,
polokowało miejsca pracy i chociaż wszędzie był ruch, nikt nie potrzebował
nowego pracownika nawet na zmywak. Dla Joe było to wielkie rozczarowanie.
Wrócił do domu dopiero
wieczorem. Był zawiedzony i zły. Colin oglądał telewizję – siedział rozwalony
na kanapie, a w dłoni trzymał butelkę piwa, na widok której oczy rudzielca
zabłyszczały podejrzanie.
Joe nie był pewny, że
Colin podzieli się alkoholem, więc rozebrał się i zaszedł go od tyłu. Nim Colin
zdał sobie sprawę z jego obecności, Joe już skubnął mu butelkę z ręki.
– Hej!
Rudy pociągnął solidny
łyk i wskoczył na kanapę obok Colina. Pacnął go po ręce, gdy ten chciał mu
zabrać butelkę.
– Oddawaj! – burknął
szatyn, w końcu odbierając chłopakowi piwo. Spojrzał na niego podejrzliwie. –
Jesteś w ogóle pełnoletni?
Joe prychnął.
– Oczywiście.
– Gdzie byłeś?
Muller westchnął
ciężko.
– Chciałem znaleźć
jakąś robotę – wymamrotał.
– I?
– I nic. Nigdzie nie ma
miejsc.
– W tej hali, na
której prowadzę swoje zajęcia z samoobrony, urzęduje jeszcze jeden facet.
Wynajmujemy lokal na spółkę.
– To w ogóle twoja
firma?
– Mhm. Koleś jest
trenerem drużyny koszykarskiej, a jego chłopacy robią tam okropny syf.
Oczywiście, nikomu nie chce się tego sprzątać. Ostatnio mi mówił, że szukają
kogoś, kto by przychodził po ich treningach i doprowadził to miejsce do
porządku, zanim właściciel ich wykopie. Z pewnością ci sporo zapłacą, bo zrzuca
się na to cała drużyna. Wolą komuś zapłacić niż zrobić z tym porządek.
– Skąd ja to znam? –
spytał sarkastycznie rudy.
Colin puścił aluzję
mimo uszu.
– Co ty na to?
– Może być.
– Zadzwonię do niego
jutro z rana, ok?
Joe nabrał głęboko
powietrza.
– Super. Dzieki.
– To ja dziękuję.
Kuchnia lśni. Nie sądziłem, że to będzie możliwe.
– Szczerze? – burknął
Muller. – Ja też.
Colin zaśmiał się.
– W takim razie brawa
za odwagę.
– Ta… Dzięki.
– Rozchmurz się, kid.
– Przestań mnie tak
nazywać!
– No, ja! Kid ci
przeszkadza, złośnica ci przeszkadza! Wszystko ci przeszkadza!
– Nie wszystko. Do
swojego imienia akurat nic nie mam.
– Chwała ci, panie –
Colin teatralnie wzniósł oczy do nieba… zasłoniętego sufitem.
Joe szturchnął go w
bok.
– Przestań się
nabijać!
– Przecież się nie
nabijam. Tylko kpię.
– To jest to samo.
– Serio? – szatyn
uśmiechnął się kpiąco.
– Jesteś okropny.
Naprawdę nie wiem, jakim cudem Tramp…?
– Już mówiłem, że
przecież bardzo sympatyczny ze mnie facet.
Joe spojrzał na
mężczyznę z politowanie.
– Ta? A z której
strony?
Colin wywrócił oczami.
– Jesteś niemożliwy.
– JA?! No, chyba
żartujesz!
Zaczęli się
przemawiać…
Spędzili w taki sposób
cały wieczór.
Cztery dni przed
wyjazdem do rodziny Colina, obaj udali się na salę sportową. Colin prowadził
zajęcia z samoobrony, a Joe sprzątał magazynek. Właściwie to… więcej uwagi
poświęcał zajęciom szatyna niż piłkom, które miał poukładać na półkach.
– Ok. Widzę, że ten
ruch już opanowaliście. Teraz spróbujmy zrobić to szybciej, w końcu gdy ktoś
będzie próbował nas atakować, nie da nam czasu na przygotowanie obrony. Czy
ktoś pomoże mi zademonstrować ten chwyt?
Wszyscy się niemal
cofnęli. Colin westchnął.
– Naprawdę nikt? No,
śmiało. Przecież nikomu nie stanie się krzywda.
– Lepiej nie, panie Straus
– odezwał się ktoś.
Joe zamrugał. Zdał
sobie sprawę, że do tej pory nie miał pojęcia, jak Colin ma na nazwisko.
– No, dobra! Joe! –
zawołał szatyn. Rudy drgnął z zaskoczenia. – Mógłbyś zrobić sobie chwilę
przerwy?
Muller niepewnie
wyjrzał z magazynku.
– No, chodź. Pomożesz
mi.
Joe poszedł tylko
dlatego, że co innego dogryzać Colinowi w domu, a co innego przeszkadzać mu w
pracy.
– Wyobraź sobie, ze
mam w portfelu bilety na koncert twojego ulubionego zespołu. Chcesz mnie
okraść, ale najpierw musisz mnie obezwładnić. Odwrócę się, a ty możesz
atakować, kiedy chcesz.
– Od tyłu?
– Jak chcesz.
– No, dobra.
Joe nie był zbyt
zachwycony. Miał dziwne wrażenie, że Colin go rozłoży na łopatki, ale przecież
czuł się już lepiej i…
Szatyn odwrócił się.
Joe od razu spróbował go zaatakować, ale położenie mężczyźnie ręki na ramieniu
było pierwszym i ostatnim błędem. Nie zdążył nawet mrugnąć, a Colin już się
wywinął, wykręcił mu rękę i powalił na kolana. Nawet jęk bólu wyrwał się
rudzielcowi z opóźnieniem, a musiał przyznać, że bolało jak cholera.
– Wszyscy widzieli? –
spytał szatyn, puszczając chłopaka. Joe przycisnął bolącą rękę do ciała. –
Pokaż.
Nie protestował. Colin
w kilku zwinnych ruchach rozmasował rękę w odpowiednich miejscach tak, że ból i
sztywność mięśni odeszły do historii, chociaż Muller nadal czuł różnicę
pomiędzy jedną ręką a drugą. Szatyn złapał go za biodra i podniósł do góry. Joe
poczuł, że się rumieni. To był w końcu cholernie pedalski gest!
– Dziękuję za pomoc.
– A co, jeśli
zaatakuje nas ktoś silniejszy? – odezwała się jakaś kobieta. – Przecież to
tylko nastolatek.
– Myślisz, że nie
potrafię się bić?! – warknął Joe, zaciskając ręce w pięści.
– Wierzcie mi, że Joe
jest bardzo silny. Gdybyśmy się siłowali na rękę, najprawdopodobniej by wygrał.
Nie uchronicie się przed każdym, ale zwiększycie prawdopodobieństwo wyjścia zwycięsko
z ataku, a o to przecież nam chodzi. Dzięki, Joe. Wróć do pracy.
– Głupia baba! –
warknął rudy, odchodząc.
Kobieta oburzyła się,
ale nie skomentowała tego.
Colin uśmiechnął się
niemal niedostrzegalnie. Czyż Joe nie był słodki?
Podoba mi się to opowiadanie. Nie mogłam się już doczekać tego rozdziału. Fajnie, że Joe spędzi święta z rodziną Colina. Ciekawi mnie czy Joe odzyska swoją rodzinę.
OdpowiedzUsuńTak, słodka złośnica Joe xD Potrafi być słodki... Hm... Nie bardzo wiem, co napisać... Może po prostu czekam na ciąg dalszy :)
OdpowiedzUsuńRzeczywiscie Joe jest bardzo slodki, a ta jego urocza zlosliwosc:D czekam na ciag dalszy:( i kocham Joego:o
OdpowiedzUsuńNaprawdę lubię to opowiadanie. Już czekam na następny odcinek
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Moglabys napisac jakis shocik o tym jak brat Colina zabija swojego partnera. To bardzo intrygujaca historia :))
OdpowiedzUsuń